Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
On coś źle zrozumiał i tyle. — Tyle? O nie, mój drogi, mylisz się. Tak sprytny facet nie przekręca faktów, hyba że jest mu to akurat na rękę. A swoją drogą, co mu właściwie powiedziałeś? Ballard wyjął portfel i wyciągnął z niego kawałek papieru. — Doręczono mi to dziś rano, kiedy wychodziłem z hotelu. — Podał go McGillowi. — Mój dziadek nie żyje. McGill rozłożył depeszę i przeczytał ją. — Och, Ian, tak mi przykro. Naprawdę. — przez chwilę milczał. — Harriet to twoja matka? — Tak. — Chce, żebyś wracał do domu. — Chciałaby — cierpko zgodził się Ballard. — I pokazałeś to Rickmanowi? — Tak. — A on wykorzystał tę wiadomość, by zrobić z ciebie tchórza. Do diabła, Ian, on nie reprezentuje ciebie, tylko towarzystwo! — Przecież to wszystko jedno. McGill rzucił Ballardowi przeciągłe spojrzenie i wolno pokręcił głową. — Ty chyba naprawdę uwierzyłeś w to, co powiedział przewodniczący komisji, zgadza się? Że wszystko, o co im chodzi, to dotarcie do prawdy? No więc, może Harrison tak myśli, ale opinia publiczna domaga się czegoś innego, Ian, pięćdziesięciu czterech ludzi zginęło i społeczeństwo musi dostać kozła ofiarnego. Przewodniczący twego towarzystwa wie... — Prezes. McGill machnął lekceważąco ręką. — Do diabła z tytułami. Prezes twojego towarzystwa też zdaje sobie z tego sprawę i zrobi wszystko, żeby przypadkiem firma nie została tym kozłem. Oto dlaczego zatrudnił takiego przebiegłego cwaniaka jak Rickman i jeśli sądzisz, że występuje on w twoim imieniu, to chyba nie jesteś przy zdrowych zmysłach. Gdyby przedsiębiorstwo mogło się wywinąć, poświęcając ciebie, to zrobi to bez wahania. — Walnął w stół. — Scenariusz mogę ci podyktować już teraz: „Pan Ballard jest nowy w przedsiębiorstwie. Pan Ballard jest młody i niedoświadczony. Oczywiście, tak młody człowiek może popełniać niefortunne pomyłki. Z pewnością, takie błędy w ocenie trzeba wybaczać, jeśli się ma do czynienia z kimś tak mało doświadczonym”. — McGill rozparł się na krześle. — Kiedy Rickman z tobą skończy, przekona wszystkich, że to ty zorganizowałeś tę cholerną lawinę, a Petersonowie i ten ich cwany adwokat mało nóg nie połamią, biegnąc mu z pomocą. Ballard uśmiechnął się lekko. — Masz bujną wyobraźnię, Mikę. — Szlag by to trafił! — W głosie McGilla brzmiało oburzenie. — Napijmy się jeszcze piwa. — Moja kolejka. — Ballard wstał i podszedł do baru. Kiedy wrócił, powiedział: — A więc staruszek nie żyje. — Pokręcił głową. — Wiesz, Mikę, dotknęło mnie to bardziej, niż mogłem przypuszczać. McGill nalał piwo do szklanek. — Wnosząc z tego, co o nim opowiadałeś, dziwię się, że cokolwiek czujesz. — Tak, był z niego kłótliwy, stary złośnik, uparty i zacietrzewiony, ale miał w sobie coś... — Ballard zawahał się. — Sam nie wiem. — Co się teraz stanie z macierzystą firmą... no, jak się to nazywa? — Ballard Holdings. — Co się więc stanie z Ballard Holdings po śmierci starego? Będzie do wzięcia? — Nie sądzę. Dziadek ustanowił jakiś trust, czy coś w tym rodzaju. Nigdy się tym za bardzo nie interesowałem, bo wiedziałem, że i tak nie odegram w nim żadnej roli. Przypuszczam, że wszystko zostanie po staremu, to znaczy z wujami Bertem, Steve’em i Edem kierującymi sprawami tak, jak to miało miejsce dotychczas. To znaczy kiepsko. — W takim razie nie rozumiem, dlaczego godzą się na to akcjonariusze? — Oni nie mają nic do gadania. Wcale nie potrzebujesz mieć 51% udziałów, by kontrolować firmę. Wystarczy 30%, jeżeli pozostałe akcje są podzielone na małe pakiety, a twoi prawnicy i księgowi są dość sprytni. — Ballard wzruszył ramionami. — W każdym razie akcjonariusze nie są zbyt nieszczęśliwi. Wszystkie koncerny Ballarda przynoszą zyski, a ludzi, którzy obecnie wkupują się do nich, nie obchodzi wcale, w jaki sposób są one osiągane. — Tak — powiedział z roztargnieniem McGill. Te sprawy nie interesowały go specjalnie. Pochylił się i zaproponował: — Opracujmy jakąś strategię. — Co masz na myśli? — Zastanawiałem się, jakimi kategoriami myśli Harrison. Jest wyjątkowo logicznym facetem, co działa na naszą korzyść. Mam jutro składać zeznania dotyczące spotkania z dyrekcją kopalni. Dlaczego właśnie ja? — Harrison pytał cię, czy uczestniczyłeś w całym zebraniu, a przecież tak było. Wybrał cię, ponieważ siedziałeś już na ławie świadków, po co miał więc tracić czas na wzywanie kogoś innego. Przynajmniej tak mi się wydaje. McGill wyglądał na zadowolonego. — Też tak to widzę. Harrison uprzedził, że będzie przyjmował zeznania w porządku chronologicznym i egzekwuje to konsekwentnie. No, ale co stało się później? — Spotkaliśmy się z radą miejską. — I o co zapyta mnie Harrison? — Czy uczestniczyłeś także w tym spotkaniu, a ty będziesz musiał przyznać, że nie, gdyż wyszedłeś w połowie. No i co? — Chcę więc podsunąć mu kolejnego świadka, a wiedząc, jak pracuje umysł Harrisona, sądzę, że potrafię nim pokierować