Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Jest niesamowicie silny. Wtedy pojawił się Millroy. Zachowywał się z taką pewnością, jak- by był u siebie w domu. — Byłby to dla mnie wielki honor, gdybym mógł zobaczyć toa- letę. Tylko ja wiedziałam, co znaczą te słowa. I Millroy ruszył, jakby zatykając nos. Nie był tam długo. Wrócił zdegustowany, z zakłopota- ną miną. — Dużo pracy trzeba tu włożyć. Dużo jest kapania i plam. Zbior- nik źle założony. Sedes fatalny. Wymieniłbym wszystko. A ta druga? Gaga patrzyła na niego ze zdumieniem. — Czyżby pani miała tylko jedną toaletę? — Millroy utkwił w niej wzrok. — Toaleta powinna być czysta i wygodna, tak aby móc w niej czytać Pismo Święte. Często to robię. Teraz uświadomiłam sobie, że Gaga trochę posmutniała — można to było poznać po oczach — że nie zdała egzaminu u Millroya. — Chciałbym zobaczyć kuchnię — rzekł Millroy. Nie mogłam sobie wyobrazić, co ona na to powie. Czy go uderzy? Ale nie, uśmiechnęła się, poszurała brudnymi kapciami i pokazała drogę. — Jak wiesz, mam dużo szacunku dla medycznego zawodu — powiedziała. Kłamstwo, ale w nie uwierzyła. Wtedy zauważyłam, że oddycha normalnie, nie charczy. Wyglądała na rozluźnioną, może zmęczoną. Była taka, jak po kolacji, kiedy po skończeniu ogromnego posiłku, składającego się ze smażonych mięczaków z cebulą lub z pizzy, sado- wiła się w fotelu, by oglądać wiadomości. Mogła wtedy nawet beknąć 68 i powiedzieć: „To zabawne, Jilly. Ale już nie jestem głodna". Zro- zumiałam, że mnie nie uderzy. Zwróciła swe krowie oczy na Mill- roya. On otworzył lodówkę, a gdy przyklejona do drzwi guma odsko- czyła i obsmarowane półki ukazały się w świetle, jęknął. Zobaczyliś- my pół galonu tłustego mleka, tropikalny koktajl w zardzewiałej puszce, parówki, żółty ser, zzieleniałe mięso, galaretkę z zeszłego tygodnia, dwie otwarte puszki z pokarmem dla kota, żółte udko upieczonego kurczaka, pół bochenka białego chleba, marchew przypominającą śrubokręt, czarną sałatę z wodorostów, słoik kremowej śmietanki, nadgryziony batonik Marsa ze znakami zębów na czekoladzie, butel- ki różowego wina, plastikową butelkę dietetycznej coli. Millroy myś- lał: śmierć i potępienie. — Jesz te maleństwa? — zapytał i złapał myszkę z talerza z przy- palonymi parówkami. Różowoszara mysz zapiszczała pod nosem Gagi, a ona patrzyła smutno, gdy Millroy wpychał ją znów na talerz, gdzie skuliła się, udając kiełbaskę. — Udko kurczaka jest świeże. — Język Gagi był szary, gdy to mówiła. — Chodzi o słowo „udko". Nawet gdy zjesz samo słowo, jesteś zgubiona. — Jem wszystko, co leży przede mną. — To jest morderstwo. Deska do siekania mięsa była szara od tłuszczu. Millroy przeciąg- nął po niej widelcem, zostawiając ślady. — To botulizm — oświad- czył. — Pomyśl o tej padlinie. Nie szoruj tego. Spal. Gaga uśmiechała się smutno, jakby się z nim zgadzała. A umiała być taka przebiegła. „Nie dotknę twego chwiejącego się zęba, chcę tylko na niego popatrzeć". A potem wsadziła palce do moich ust i wy- ciągnęła ząb. I nawet teraz może jeszcze wybuchnąć i złapać mnie za włosy, kopnąć i powiedzieć, że kosztuję za dużo pieniędzy. — To wszystko jest bardzo zniechęcające — oświadczył Mil- lroy. — Podniósł plastikową miskę z drgającą masą: — Czy to się ja- koś nazywa? 69 — Sałatka — odpowiedziała Gaga. Masa była czerwona, biała i brązowa. — Jakie składniki? — Galaretka, kawałki ananasa z puszki, orzeszki ziemne, śmieta- na. To dobre na gorący dzień lata. Prawda, Jilly? Millroy popatrzył na mnie dzikim wzrokiem i złapał różową mysz- kę uciekającą z miski, aż Gaga się wzdrygnęła. Ten dom to była zakurzona pułapka, zawierająca samotną prze- szłość. Było mi niedobrze, poczułam się taka mała, chciałam odejść. Bałam się, że wejdę do mego pokoju i znów wpadnę w pułapkę. Cały czas marzyłam, aby wrócić do przyczepy, do mojej kabinki, z dala od tej chaty wiedźmy. Ale byłam wdzięczna, że Gaga mnie nie zaatako- wała. Zachowywała się spokojnie, chodząc zgarbiona z Millroyem tu i tam. A on patrzył pod stoły, krzesła, ruszał lampy, podnosił dywani- ki. Szukał czegoś? Myszkował w każdym pokoju. Nagle zauważył, że na niego patrzę, i odczytał moje myśli. — Szukam oznak życia. Po chwili stanął w milczeniu, jakby oceniał pokoje, które zbadał: łazienkę, kuchnię, hol, salonik pełen smrodu kota, z telewizorem i ak- warium ze złotą rybką (prawdopodobnie jedyną rzeczą nadającą się do jedzenia). — Mamy problem — rzekł. Gaga wyprostowała się, zaniepokojona. — Mam nadzieję, że nie jesteś wariatem — powiedziała. — Nie jestem wariatem, ale jestem rozczarowany. — Czy to będzie mnie coś kosztowało? — Oto stara Gaga. — Ani centa. Ale są inne konsekwencje. Wielka twarz Gagi bez wyrazu, z wyblakłymi oczami i stanowczo za dużą szczęką, przypominała front jej starego auta