Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Dowodzi to — kontynuował Fokin — że wszystkie budynki mają to samo przeznaczenie. Pozostaje tylko ustalić — jakie? — dodał po namyśle. Kiedy helikopter wrócił ponownie, Popow zobaczył, że Tania i Fokin ustawili wysoką żerdź, wznosząc ponad miastem nieoficjalny sztandar Tropicieli Śladów — białe płótno ze stylizowanym emblematem siedmiobocznej nakrętki śruby. W odległych czasach, prawie półtora stulecia temu, pewien wielki badacz Kosmosu — zacięty przeciwnik studiowania śladów działalności innych istot rozumnych w Kosmosie — oświadczył pochopnie, że za niezbite świadectwo tego rodzaju działalności gotów jest uznać wyłącznie koło na osi, graficzne przedstawienie twierdzenia Pitagorasa, wykute w skale, i siedmioboczną śrubkę. Tropiciele Śladów przyjęli wyzwanie i ozdobili swój sztandar emblematem śrubki. Popow z zadowoleniem zasalutował sztandarowi. Wiele spalono paliwa, wiele przebyto parseków* od narodzin tego sztandaru. Po raz pierwszy wzniesiono go nad kolistymi ulicami opuszczonego miasta na Marsie. Wtedy jeszcze krążyły fantastyczne hipotezy, że zarówno miasto, jak i sputniki Marsa mogą być pochodzenia naturalnego. Wtedy tylko najśmielsi Tropiciele Śladów uważali, że miasto i sputniki są jedynymi śladami marsjańskiej cywilizacji, która znikła w tak tajemniczy sposób. I wiele jeszcze musiano przebyć parseków, wiele ziemi przekopano, zanim zatriumfowała jedynie słuszna hipoteza: opustoszałe miasta i porzucone sputniki zostały zbudowane przez przybyszy z odległego i nieznanego systemu planetarnego. Ale co z tym miastem na Leonidzie… Popow wyrzucił z kabiny helikoptera ostatni tobół, zeskoczył w trawę i z rozmachem zatrzasnął drzwiczki. Lu podszedł do niego, rozwijając podwinięte rękawy, i powiedział: — Pozwólcie, że was teraz pożegnam, archeologu Popow. Za dwadzieścia minut mam przeprowadzić sondowanie. — Oczywiście — odparł Popow. — Nie ma o czym mówić. Serdecznie dziękuję, Lu. Proszę przyjść do nas na kolację. Lu spojrzał na zegarek i powiedział: — Dziękuję, ale nie wiem jeszcze, czy przyjdę. Mboga, oparłszy strzelbę o ścianę najbliższego budynku, nadmuchiwał namiot na samym środku ulicy. Rzucił okiem za oddalającym się Lu, a później przeniósł wzrok na Popowa, rozciągając w uśmiechu swe szare wargi na drobnej pomarszczonej twarzy. — Wiesz, Anatolu! — powiedział. — To rzeczywiście znakomicie urządzona planeta. Chodzi się tu bez broni, rozstawia namioty po prostu w trawie… I do tego jeszcze spójrz… Skinął w stronę Fokina i Tani. Obydwoje, wydeptawszy wokół siebie trawę, guzdrali się w cieniu budynku, urządzając swe podręczne laboratorium. Tania była w jedwabnej bluzce bez rękawów i w krótkich spodenkach. Jej ciężkie trzewiki błyszczały na dachu budynku ponad głową swej właścicielki, a kombinezon poniewierał się obok, porzucony na tłumokach. Fokin zaś w spodenkach gimnastycznych z wściekłością ściągał przez głowę mokrą od potu bluzę. — Utrapienie ty moje — mówiła Tania. — Gdzieś ty podłączył akumulatory? — Zaraz, zaraz, Tanieczko — niewyraźnie odpowiadał Fokin. — O tak, doktorze Mboga — zgadzał się Popow. — Na szczęście, to nie Pandora. Wyciągnął z tłumoka drugi namiot i zaczął dopasowywać do niego pompę odśrodkową. „Tak, to nie Pandora” — pomyślał i przypomniał sobie, jak na Pandorze przedzierali się przez ponurą dżunglę w ciężkich skafandrach najwyższej mocy, ściskając w rękach masywny dezintegrator w każdej chwili gotowy do strzału. Pod nogami chlupotało i za każdym krokiem w różne strony rzucały się wielonogie obrzydliwe stwory, a nad głowami, poprzez plątaninę lepkich gałęzi, mrocznie migotały krwawym blaskiem dwa bliskie słońca. Ba, czyż to jedynie Pandora była tak niegościnna?! Na wszystkich planetach z atmosferą Tropiciele Śladów i Desantowcy poruszali się z wielką ostrożnością, pędzili przed sobą całe kolumny robotów–zwiadowców, ruchome cybernetyczne mikrobiolaboratoria, toksynoanalizatory, skondensowane obłoki uniwersalnych kontrawirusów