Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wkrótce dostrzegliśmy na niebie chmurki eksplozji pocisków artylerii przeciwlotniczej, a nieco później również wycofujące się bombowce atakowane już przez Me109. Obserwowaliśmy także brytyjskie samoloty spadające w płomieniach. Maszyny przeciwnika leciały na wysokości 3500 metrów, musieliśmy więc szybko nabrać wysokości. Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem, że te bombowce to Wellingtony. Ich szyk uległ już jednak rozproszeniu i samoloty leciały na północny zachód, do Anglii, pojedynczo lub małymi grupkami. Gdy dotarliśmy do bombowców, dałem sygnał do ataku. Sam podszedłem do jednego Wellingtona od tyłu pod kątem i z lekką przewagą wysokości. Natychmiast znalazłem się pod ogniem tylnego strzelca. Zaraz po moim pierwszym ataku zapalił się prawy silnik i samolot zaczął schodzić w dół płytkim nurkowaniem. Ponieważ znajdowaliśmy się już mniej więcej na granicy naszego zasięgu, nie czekałem, aż wpadnie do morza, ale rozejrzałem się za następnym celem. Ponownie zaatakowałem od ogona, podszedłem blisko i otworzyłem do niego ogień z wszystkich luf. Po pierwszym ataku nie było widać żadnych rezultatów, zdecydowałem się więc natychmiast na drugi i zbliżyłem się do Wellingtona. Teraz bombowiec zaczął się palić i zanurkował prosto do morza. Jednak podczas tego drugiego ataku tylny strzelec Wellingtona doskonale się spisał. Mój prawy silnik zgasł, a z przodu kadłuba, z miejsca gdzie znajdowały się skrzynki amunicyjne do czterech kaemów, napływał do kabiny gęsty dym. Zacząłem kasłać. Nie otrząsnąłem się jeszcze z szoku, gdy zatrzymał się również lewy silnik Zapanowała całkowita cisza, po raz pierwszy w życiu leciałem szybowcem. W pierwszej chwili zdecydowałem „Skakać!”. Znajdowaliśmy się jednak na zachód od Helgolandu i pod nami było pokryte krami Morze Północne. Jednocześnie ogień najwyraźniej juz zgasł, ale z dziur po pociskach w zbiornikach i skrzydłach wypływała benzyna. Postanowiłem dotrzeć możliwie jak najbliżej wybrzeża i wysłałem przez radio sygnał alarmowy, w nadziei, że kiedy siądziemy na wodzie, przypłyną i wyciągną nas z morza najszybciej, jak się da. Tego dnia Walz i ja mieliśmy nie jednego anioła stróża, ale cały ich pułk. Udało nam się dotrzeć do lotniska na wyspie Wangerooge dzięki temu, ze nasz czas lotu się juz kończył, a resztki benzyny wypłynęły. Poza tym wystrzelaliśmy prawie całą amunicję, mieliśmy sprzyjający wiatr i wystarczający zapas wysokości Tak więc, za pomocą sprężonego powietrza opuściłem klapy oraz podwozie i wylądowałem gładko, zatrzymując się jakieś 30 metrów przed budynkiem kontroli lotów. Był to jeden z najszczęśliwszych momentów w moim życiu. Przez cały czas podoficer Fresia towarzyszył mi niczym wierny pies. Natychmiast poleciał do Jever, zostawił tam swojego radiooperatora, zatankował trochę paliwa i wkrótce zabrał nas z Wangerooge Oczywiście było bardzo wiele radości, kiedy wróciłem do swojej eskadry Wszyscy cieszyli się zarówno z naszego ogromnego sukcesu, jakim była duża liczba strąceń osiągnięta przez nas, jak i z naszego szczęśliwego powrotu. Drugi „rój” naszej eskadry poderwany alarmowo również odniósł sukces. Tylko jedna jego maszyna została trafiona i to jednym jedynym pociskiem. Przebił dach kabiny, przeszedł przez ramię pilota, podporucznika Ullenbecka i w końcu trafił w dłoń jego radiooperatora, kaprala Dombrowskiego. Wieczorem odwiedziłem ich w izbie chorych, ale obaj mieli lekkie rany i mogliśmy spoglądać w przeszłość z dumą i wdzięcznością Znak naszej eskadry, czerwona biedronka z siedmioma czarnymi kropkami, jeszcze raz przyniósł nam szczęście. Na zakończenie powinienem wspomnieć, że Ministerstwo Lotnictwa me zatwierdziło pierwszego strącenia zaatakowanego Wellingtona, ponieważ nikt nie widział, jak samolot wpada do morza. Tak rygorystyczne były przepisy! Po nalocie na Wilhelmshaven, jednym z całej serii nalotów, w których nie powiodło się RAF-owi w pierwszych miesiącach po wybuchu wojny, Dowództwo Lotnictwa Bombowego musiało ponownie zastano- wić się nad strategią. Zmieniono stosowaną taktykę i w konsekwencji przyszłe działania bombowe w przestrzeni powietrznej Niemiec przeniesiono na porę nocną. Decyzja ta w rezultacie doprowadziła do trwającej przez około cztery lata najkrwawszej i najdłuższej bitwy powietrznej w historii. W styczniu 1940 roku RAF przeprowadził liczne operacje nad Morzem Północnym, starając się odnaleźć i zniszczyć niemieckie okręty wojenne. Jedna z takich wypraw miała miejsce 10 stycznia, ale zanim biorące w niej udział Blenheimy zdołały zlokalizować jakiekolwiek jednostki wroga, zostały przechwycone przez grupę Messerschmittów 110, dowodzoną przez kapitana Falcka. W bitwie, która się wywiązała, jeden Blenheim został zestrzelony, a dwa poważnie uszkodzone. Kapitan Douglas Cooper, który pilotował jeden z dziewięciu brytyjskich samolotów, tak wspomina wydarzenia tamtego dnia: Historia ta zaczęła się 10 stycznia 1940 roku, kiedy stacjonowałem ze 110 Dywizjonem w bazie RAF w Wattishamm w Suffolk, skąd lataliśmy na Blenheimach Mk IV - samolotach bardzo przyjemnych w pilotażu, ale straszliwie nieodpornych na atak z dołu. Tego dnia dziewięciu z nas wysłano na rozpoznanie nad Morzem Północnym, by zlokalizować niemieckie jednostki pływające Lecieliśmy trzema kluczami, po trzy samoloty w każdym. Eskadrą dowodził major Ken Doran, który juz zdobył pierwszy DFC w wojnie, dowodząc następnego dnia po wypowiedzeniu wojny nalotem na Wilhelmshaven. Znajdowaliśmy się daleko nad Morzem Pomocnym, lecąc na wysokości około 2000 stóp [600 metrów] i nie spodziewając się żadnych kłopotów, kiedy nieoczekiwanie pojawiły się cztery niemieckie Me110 i natychmiast nas zaatakowały