Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Łażą na wszystkie strony, ale stron dla nich nie masz; zabłądziły, a powiedzieć nie ma komu, a gdyby nawet powiedziały, gdyby spotkały kogo żywego - toby ich nie pożałował, bo mu niepotrzebne. A i nie poznają go, bo one i siebie poznać nie mogą. - Mikołaj! Do puszkina! Wilgotna zamieć narzucała puszkinowi kup śniegu na przygarbioną głowę, na zgiętą rękę, jakoby łaził po cudzych chatach, po komórkach kradł, nabrał dobra, ile się dało - a i marne to dobro, nietrwałe, śmieć jeno - i wyłazi z komory, szmaty do piersi przycisnął, z głowy siano się sypie, cięgiem sypie! Co, bracie puszkin? I ty też? Też mordowałeś się, męczyłeś po nocach, ciężko stąpałeś po podłodze podrapanej, też cię myśli dręczyły? Też zaprzęgałeś co żwawszego wygenerata do sań, jeździłeś stęskniony bez celu po zaśnieżonych polach, słuchałeś stukania smętnych dzwoneczków, przeciągłego śpiewu woźnicy? W przeszłości szukałeś skazówki, przyszłości się lękałeś? Wznosiłeś się wyżej niż słup? A kiedyś się wznosił, kiedyś mniemał, żeś i słaby, i groźny, i żałosny, i tryjumfujący, kiedyś szukał tego, czego my wszyscy szukamy: białego ptaka, najważniejszej księgi, drogi morskiej - nie zaglądał aby do żonki twej jakowyś gnojek, jakiś Terentij Piotrowicz, fagas, picuś, nadskakiwacz? Mowa jego bezwstydna i pusta po izbach nie brzęczała? Nie zwodził to żonki hokusami-pokusami? „Ja, Olgo Madejówno, jedno miejsce znam... Podziemna woda pen-zin... Rzuca się zapałkę i pierdyk! Lecimy. Chcecie?” Ach, bracie, lećmy w dal! Powiedz no mi, puszkinie: jak żyć? Ja przecie sam ciebie z głuchej kłody wyrzezałem, głowę ci nachyliłem, rękę zgiąłem. Pierś skrzyżować, w serce się wsłuchiwać - co to było? Co to będzie? Byłbyś beze mnie bezokim klocem, drewnem zwyczajnym, bezimiennym drzewem w lesie, szumiałbyś na wietrze wiosną, jesienią żołędzie ronił, zimą poskrzypywał. Nikt nawet by nie dowiedział się o tobie! Gdyby mnie nie było - nie byłoby i ciebie! Kto cię wrażą władzą z nicości wywiódł? Jam ci to jest! Jam wywiódł! To prawda, krzywyś mi nieco wyszedł i kark masz płaski, i z paluszkami nieporządek, i nóg nie masz - sam widzę, stolarską sprawę rozumiem. Ale jaki tam jesteś - cierp, dziecię! Jacy my jesteśmy, takiś i ty, a nie inszy! Ty jesteś nasze wszystko, a my twoje, i inszych nie masz! Nie masz inszych! No to pomoc daj nam! - Dajcie książkę - marudził Benedikt. - Nie bądźcie chytrzy, książkę dajcie! Nikita Iwanycz popatrzył na Lwa Lwowicza, z dysydentów, a Lew Lwowicz, z dysydentów, patrzył przez okno. Lato, wieczór, pęcherz zdjęli z okna, to i daleko przez okno widać. - Jeszcze za wcześnie! - Czemu za wcześnie? Już słońce się chowa. - Dla ciebie za wcześnie. Jeszcze abecadła nie poznałeś. Dziki człowiek jesteś. - Step dokoła, step...-niw pięć, ni w dziewięć powiedział przez zęby Lew Lwowicz. - Nie poznałem?! - zdumiał się Benedikt. - Ja?! Ależ ja! A idźcie... Wiecie, iłem ja książek przeczytał? Iłem przepisał?! - A choćby i tysiąc... - Więcej! - ... choćby i tysiąc, to bez znaczenia, bo czytać w istocie rzeczy nie umiesz. Książka ci nie daje pożytku, to pusty szelest tylko, zbiór liter. Życiowego, życiowego abecadła nie znasz! Benedikt zaniemówił. Nie wiedział, co powiedzieć. Takie łgarstwo w żywe oczy, tak wprost ci mówią: ty to nie ty, nie Benedikt i na bożym świecie nie żyjesz, i... no już nie wiem co. - Aleście powiedzieli... Jak to? Abecadło... „a”... „se”... „em”, „fe” też... - Są i „ef”, i „fita”, i „jąć”, „iżyca”, są też pojęcia dla ciebie niedostępne: delikatność, współczucie, wielkoduszność... - Prawa jednostki - wserniczył się Lew Lwowicz, z dysydentów. - Uczciwość, sprawiedliwość, czujność duchowa... - Wolność słowa, wolność druku, wolność zgromadzeń - to Lew Lwowicz. - Pomoc wzajemna, szacunek dla drugiego człowieka. Ofiarność... - A to już zapaszek! - zawołał Lew Lwowicz, grożący palicem