Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Całe życie spędzamy na próbach pojęcia samych siebie, co nam się nie udaje, jak więc możemy sądzić, że uda nam się pojąć coś, co nie jest nawet nami? Zamiast opisać Gambettiemu Wolfsegg, jak to wcześniej zapowiedziałem, przez całą drogę po Flaminii i z powrotem kawałek po Flaminii, a później znowu w odwrotnym kierunku i znowu w odwrotnym, aż do Piazza del Popolo, denerwowałem go tymi nieustannie wygłaszanymi zdaniami i jeszcze o wiele głośniejszym tonem, niż mógł to znieść, nie pozwalając mu w ogóle dojść do głosu, chociaż przez cały czas dokładnie wiedziałem, że kilka razy miałby coś do powiedzenia na temat tych moich wynurzeń, które tylko niekiedy z nagła nazywał charakterystyczną dla mnie mową filozofującą; wiedziałem, że byłoby lepiej, gdybym pozwolił mu bodaj raz przerwać mi i skomentować moją mowę, zamiast nieustannie i niepohamowanie samemu się jej przysłuchiwać i zachwycać się nią przynajmniej w chwili jej trwania, gdyż równocześnie miałem przecież świadomość, że te moje wynurzenia już za kilka minut mnie samemu zaczną straszliwie działać na nerwy, każą mi się złapać za głowę, że tak bez zahamowań dałem im niejako pole do popisu, na dodatek jeszcze w obecności Gambettiego, który po swoim nauczycielu ma słuszne prawo spodziewać się nieco więcej zdyscyplinowania, niż to akurat w moim przypadku możliwe. W ogóle powinienem zwracać większą uwagę na to, żeby zbyt daleko nie zapędzać się w obecności Gambettiego, zwłaszcza w filozoficznych eskapadach, pomyślałem wtedy, gdyśmy obaj szli po Piazza del Popolo, na którym wówczas o dziewiątej wieczorem panował jeszcze taki ożywiony ruch, jak w innych wielkich miastach co najwyżej tuż przed dwunastą w południe. Jednakże nie powinniśmy się nigdy wstydzić, nawet wtedy, powiedziałem do Gambettiego, gdy się kiedyś omal nie zagalopujemy, ponieważ nasze umysły sobie tego życzą, nasze naprawdę ciągle pobudzone umysły, jeśli tylko zachęcimy je do myślenia. Słysząc tę niewątpliwie należącą mu się uwagę-przeprosiny, Gambetti nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Zamówił dla nas jak zwykle, bardzo sprawnie, bardzo elegancko, tylko pół butelki białego wina, po czym mogłem zacząć swój opis Wolfsegg. Moje rozważania wyszły, jak zawsze, od dołu, od samej miejscowości. Spojrzałem w górę. Wolfsegg, powiedziałem do Gambettiego, leży w górze, na wysokości ponad ośmiuset metrów, przez wieki nie do zdobycia, twierdza składająca się z tak zwanego budynku głównego i licznych przybudówek, a więc pawilonu ogrodowego, domku myśliwskiego, folwarku, tak zwanej oranżerii, willi dziecięcej, budowli równie wspaniałej, wzniesionej trzysta lat temu prawdopodobnie dla dzieci zWolfsegg, powiedziałem do Gambettiego, położonej nieco na uboczu, po stronie wschodniej, skąd jednak można mieć najrozleglejszy widok na Alpy. W ogóle, powiedziałem do Gambettiego, ma się z Wolfsegg najrozleglejszy z możliwych widok na Alpy, jednym rzutem oka można ogarnąć cały obszar między górami tyrolskimi a wschodnimi górami Dolnej Austrii. Tego nie ma nigdzie indziej w Austrii, powiedziałem do Gambettiego. W Gambettim miałem zawsze uważnego słuchacza, który to, co chcę powiedzieć, pozwalał mi cierpliwie rozwijać, nigdy nie przeszkadzał, przeważnie wszak przeszkadzają nam już na samym początku opowiadania czy relacji, zatrzymują, a przynajmniej powstrzymują, ale nie Gambetti, który przez rodziców, przez jego w każdym calu taktowną rodzinę został wychowany tak, aby umiał słuchać. Majątek Wolfsegg leży mniej więcej sto metrów wyżej niż sama miejscowość, skąd w górę prowadzi tylko jedna jedyna droga, którą w każdej chwili można odciąć dzięki zwodzonemu mostowi w miejscu, gdzie wgłębienie skalne oddziela miejscowość od majątku Wolfsegg. Samego majątku nie widać z miejscowości Wolfsegg, gęsty, porośnięty wysokimi drzewami las chroni go od stuleci przed wzrokiem ludzi niepowołanych. Bita droga, powiedziałem do Gambettiego, wiedzie stromo w górę aż do trzymetrowego muru, za którym ciągle jeszcze kryje się budynek główny i przybudówki. Jeśli jakiś gość wchodzi przez otwartą bramę, widzi najpierw po lewej stronie oranżerię z wysokimi szklanymi oknami, jeszcze dzisiaj hoduje się w niej drzewka pomarańczowe, powiedziałem do Gambettiego, rozwijają się znakomicie dzięki korzystnemu położeniu oranżerii, na którą przez cały dzień pada słońce, są także drzewka cytrynowe i, całkiem jak w słynnej cesarskiej palmiarni w Wiedniu, rosną tam również wszystkie możliwe rośliny tropikalne i subtropikalne, już w dzieciństwie nade wszystko kochałem kamelie, powiedziałem do Gambettiego, ulubione kwiaty mojej babki ze strony ojca. Oranżeria była dla nas dzieci najulubieńszym miejscem, przede wszystkim spędzałem w niej nieraz pół dnia z wujem Georgiem, prosząc go o wyjaśnianie pochodzenia roślin, co zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność, w oranżerii usłyszałem pierwsze łacińskie słowa, powiedziałem do Gambettiego, łacińskie określenia mnóstwa kwiatów, hodowanych i pielęgnowanych we wszystkich możliwych małych i dużych doniczkach, kwiatów, którymi opiekowali się trzej ogrodnicy, jakich zawsze mieliśmy w Wolfsegg. I jakich mają tam nawet jeszcze dzisiaj, co, jak pan może sobie wyobrazić, Gambetti, powiedziałem, jest w dzisiejszych czasach w Europie dużym luksusem. Mój pierwszy kontakt z tak zwanymi innymi ludźmi był kontaktem z ogrodnikami, obserwowałem ich, jak tylko, jak często i jak długo mogłem. Ale już od samego początku nie zadowalałem się wyłącznie przepysznymi kolorami roślin, powiedziałem do Gambettiego, zawsze chciałem od razu wiedzieć, skąd bierze się ten przepych barw, z czego powstaje i jak się go precyzyjnie określa. Ogrodnicy w Wolfsegg byli zawsze najcierpliwszymi ludźmi, promieniowali największym spokojem i żyli życiem uregulowanym i pełnym prostoty, którą podziwiałem jak nic innego na świecie. Ogrodnicy zawsze najbardziej mnie pociągali, ich ruchy były zawsze absolutnie niezbędne, uspokajające, zawsze pożyteczne, ich język był najprostszy, najbardziej zrozumiały