Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Podchwyciłam to z radością, bo żal mi było odchodzić, nie nasłuchałam się jeszcze do syta jego głosu. Zaczął mówić: - Ojcze nasz, który jesteś w niebie... A ja powtórzyłam: - Ojcze nas, który jesteś w niebie... - Święć się imię Twoje... - Święć się imię Twoje... - Przyjdź królestwo Twoje... - Przyjdź królestwo Twoje... - Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi... - Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi... - Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... - Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... - Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... - Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... - I nie wódź nas na pokuszenie, ale zbaw nas ode złego... - I nie wódź nas na pokuszenie, ale zbaw nas ode złego... - Amen. - Amen. Przytoczyłam w całości modlitwę, żeby odtworzyć to, co odczuwałam odmawiając ją z nim razem, jak gdybym była małym dzieckiem i on prowadził mnie od zdania do zdania. Ale równocześnie myślałam o pieniądzach, które dał mi Astarita, i byłam prawie rozczarowana, że ksiądz nie kazał mi ich zwrócić. Rzeczywiście chciałam otrzymać od niego takie polecenie, bo pragnęłam dać mu konkretny dowód mojej dobrej woli, mojego posłuszeństwa, mojej skruchy i zrobić dla niego coś, co wymagałoby ode mnie prawdziwego poświęcenia. Po odmówieniu modlitwy wstałam, on także wyszedł z konfesjonału i zaczął oddalać się nie patrząc na mnie, skinąwszy tylko lekko głową na pożegnanie. Wówczas ja, prawie bezwiednie i bez namysłu, pociągnęłam go za rękaw. Przystanął i spojrzał na mnie tymi jasnymi, chłodnymi i pogodnymi oczyma. Wydał mi się jeszcze piękniejszy niż dotąd i tysiące szaleńczych myśli przebiegło mi przez głowę. Pomyślałam, że mogłabym go pokochać, i o tym, jak by dać mu do zrozumienia, że on mi się podoba. A równocześnie głos sumienia upominał mnie, że jestem w kościele, że stoję przed księdzem, przed moim spowiednikiem. Te myśli i twory wyobraźni po prostu mnie osaczyły i wprawiły w takie zakłopotanie, że przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. On spokojnie przeczekał czas jakiś, a potem zapytał: - Czy chcesz mi jeszcze coś powiedzieć? - Chciałam się dowiedzieć - odpowiedziałam - czy mam oddać pieniądze temu mężczyźnie? Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, które było tak przenikliwe i badawcze, iż wydało mi się, że sięga do głębi mojej duszy, potem zapytał krótko: - Czy bardzo ich potrzebujesz? - Tak. - A więc możesz ich nie oddawać... ale pamiętaj, postępuj zawsze zgodnie ze swoim sumieniem. Wypowiedział te słowa szczególnym tonem, jak gdyby dla podkreślenia, że nasze spotkanie jest skończone; wybełkotałam "dziękuję" bez uśmiechu, patrząc mu prosto w oczy. W tej chwili doprawdy zupełnie straciłam głowę i miałam nadzieję, że w jakiś sposób, znakiem czy słowem, on da mi do poznania, iż nie jestem mu obojętna. Ksiądz zrozumiał zapewne, co wyrażało moje spojrzenie, i na twarzy jego ukazał się lekki przebłysk zdziwienia. Skinął ręką na pożegnanie, odwrócił się i odszedł zostawiając mnie zmieszaną i zakłopotaną przy konfesjonale. Matce nie wspomniałam ani słowem, że byłam u spowiedzi, jak zresztą nie powiedziałam jej nic o wycieczce do Viterbo. Wiedziałam, że ma ona swój własny, jasno sprecyzowany sąd o księżach i religii: mówiła, że są to wszystko bardzo piękne rzeczy, ale równocześnie bogacze nadal są bogaci, a biedacy biedni. "Widać bogaci umieją się modlić lepiej od nas" - powiadała. Myślała o religii w taki sam sposób jak o rodzinie i małżeństwie; dawniej była religijna, praktykująca i mimo to wszystko układało jej się zawsze jak najgorzej, toteż przestała wierzyć. Pewnego razu, gdy powiedziałam jej, że nagroda czeka nas na tamtym świecie, wybuchnęła gniewem i oświadczyła, że nagrodę chce otrzymać teraz, natychmiast, na tym świecie, a jeżeli jej nie dostaje, znaczy to, że wszystko jest kłamstwem. Jednakże, jak już wspomniałam, dała mi wychowanie religijne, ponieważ sama była niegdyś wierząca. Dopiero w ostatnich latach przeciwności losu rozgoryczyły ją i spowodowały zmianę przekonań. Następnego ranka, kiedy wsiadłam z Ginem do samochodu, oznajmił mi, że jego państwo wyjeżdżają, wobec czego przez kilka dni będziemy mogli spotykać się w willi. Moim pierwszym odruchem była radość, bo jak już, zdaje się, dałam do zrozumienia, podobała mi się miłość i lubiłam się kochać z Ginem. Ale natychmiast przypomniałam sobie przyrzeczenie dane spowiednikowi i powiedziałam: - Nie, to niemożliwe. - Dlaczego niemożliwe? - No, bo niemożliwe. - No dobrze - odpowiedział niechętnym westchnieniem - więc jutro. - Nie... jutro też nie... nigdy. - Ach, nigdy - powtórzył z udanym zdziwieniem, zniżając głos - więc to tak?... Nigdy... może przynajmniej powiesz mi, dlaczego. Twarz jego wyrażała podejrzliwość i zazdrość. - Gino - powiedziałam szybko - ja ciebie kocham, co więcej, nigdy, nigdy nie kochałam cię tak jak teraz... ale właśnie dlatego, że cię kocham, postanowiłam, że dopóki się nie pobierzemy, lepiej, żeby nic nie było między nami... Mówię "nic" w tym znaczeniu, że nie powinniśmy żyć z sobą