Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Pani Parysiakowa uwielbiała opowiadać o swoich wizytach w ambasadzie. — A jak cię tam traktują... — mówiła z uwielbieniem. — Jak? — Dociekała mama. — Nooo, całkiem inaczej. Zupełnie. Kiedyś nawet zwrócono się do mnie słowami „Miss Parysiak". — Miss? — Nie dowierzała mama. Miała rację. Pani Parysiakowa należała do uroczych kobiet, ale miała lekkiego zeza. Mimo wszystko taki tytuł jej się nie należał. — Do ciebie też by tak powiedzieli. — Zapewniała. — Do mnie? — Mama odruchowo poprawiała fryzurę. — Nie, to raczej niemożliwe. — Szukała oczami lustra, żeby upewnić się co do swoich szans. 33 ,__Ależ powiedzieliby! — Pani Parysiakowa podkreślała tym „ależ" swą wyższość w pewnych j^westiach. — W Ameryce większość kobiet to miss. — Dziwny kraj. — Mama zamy^ła się, ale wiedziałam, że w słowie „dziwny" ukrywa się takj^ jej tęsknota za ranczem, Niagarą i obsługą ambasady. Za starodrzewem przy małym, ale wygodnym domu i za wolnością, o kt^reJ wspomniał kiedyś pan Parysiak. — Tam nie będziemy zasłaniać 0|cien — mówił, gdy mama któregoś razu mocowała się ze storami. — To wolny kraj i można rrie mieć zasłon. •— Wcale? — pytała mama, cisnąc bezlitośnie za lniane maki. — Pewnie że wcale! Sami zobaczycie, jak do nas przyjedziecie. — Z tym przyjazdem to już trudniejsza sprawa. — Stopował tata gościnne zapędy państwa Paryą^ków. — Ktoś przecież będzie musiał się zajmować kioskierr^! — Ano tak. — Zgadzała się mąjia szybko, wstydząc się, że jeszcze przed chwilą była taka skor^ przemierzać granicę, w ogóle nie myśląc o rodzinnym interes^. — Ktoś przecież musi sprzedawać papier toaletowy. — Tata, widać, bardzo się uparł na ten artykuł. — Być może, za parę lat, będzie tylko w naszym kiosku — stwierdzał z odcieniem dumy. — Sądzisz, że może być aż tal^ile? — Parysiak wpatrywał się w ojca z wielkim napięciem. — Niestety — odpowiadał tat^po dłuższej chwili. — Cholera, Zdzichu, ty możes^inieć rację. — Parysiak kręcił głową z wyrazem przerażenia njatwarzy, a tata, już bez kopania, nalewał następny kieliszek żó^ej wódki. „Tyle świerszczyków jest na tjjszych łąkach — myślałam sennie za dyktą. — Tatuś niepotrzebnie się godzi na amerykańskie. Tylko skąd oni mąjąpewność^e świerszcze by szły? Amerykańskie są widocznie inne" — dogodziłam do wniosku i zasypiałam przy cichej muzyce wygry-^nej na naszych starych kieliszkach. 34 8. NIEDZIELE I ŚWIĘTA W drodze do szkoły mijałam kiosk państwa Parysiaków i cukiernię, którą zamykał co trzy tygodnie miejski sanepid. Ze względu na szczury. Gdy dostawałam dwa złote na pączka, cukiernia była zawsze zamknięta. W ten sposób doszłam do swych pierwszych większych pieniędzy. Po kilku miesiącach mogłam kupić sobie zeszyt stukartkowy w grubej okładce. Z kartonu. Na tej okładce był stosowny do mojej sytuacji napis, że trzeba oszczędzać w SKO. To zderzenie napisu z dokonanym szczęśliwie faktem uciułania dość przyzwoitej kwoty sprawiło, że bardzo zaufałam słowu drukowanemu. Niemal bezkrytycznie przyjmowałam wszystko, co zostało utwierdzone mądrością małego czarnego druku. Traktowałam kultowo wszystkie napisy, które przyświecały mojej drodze ku dorosłości. Zwłaszcza nakazy, zakazy, regulaminy i obwieszczenia. Te studiowałam z zapartym tchem, chcąc zapamiętać przysługujące, a raczej nieprzysługujące mi prawa. Szybko odkryłam, że nasze życie rodzinne toczy się niezależnie od danych nam przywilejów, ale też niezależnie od wszelkich zakazów. Większy wpływ na jego kształt miało to, co rodzicom udało się jakimś cudem zdobyć, niż to, co nam przysługiwało. Na przykład ryby. Zdaje się, że nam nie przysługiwały, bo nigdy ich nie było w pobliskim sklepie. W sklepie z rybami unosił się tylko rybi smrodek, co mnie zdumiewało. Bo jak można czuć rybę, skoro jej nie ma? Tymczasem ryby pojawiały się w naszym domu tak często, że zapachowo mogliśmy uchodzić za zaplecze wspomnianego sklepu. Przynosili je taty koledzy. Pertraktacje na temat ceny nie trwały długo. Niemal każdego dnia znajdowałam nieszczęsne rybie łuski przyklejone do ściany lub do blaszanych kubków. Czasami pływały w herbacie i wyglądały jak zapowiedź przyszłego karpia. Ryby w naszym domu miewały najczęściej postać mięsn Robiło się z nich kotlety albo klopsy. Babka Bronią najlepiej dziła sobie z nadawaniem rybie takiej postaci. Wierzyłam, trafi zrobić także rybną kiełbasę albo schabowe z okoni walałam się klopsem, w którym czyhały na mnie dr Tylko wuj Roman nie brał ryby do ust. Kiedyś zadławił się przy swojej narzeczonej. To była ponoć bardzo wrażliwa kobieta. Gdy zobaczyła wuja z szeroko otwartymi ustami, tężejącym językiem i wybałuszonymi gałkami ocznymi, zerwała z nim wszelkie kontakty. Powiedziała na swoje usprawiedliwienie, że nie mogłaby całować się z człowiekiem, który wyrzygał faszerowanego szczupaka na jej dywan. Narzeczona wuja odziedziczyła po rodzicach bar mleczny i otaczała się wyłącznie tym, co jej zdaniem uchodziło za eleganckie