Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Pobity przez wiatr, wywrócony przez zająca, Błyskawica na dłuższą chwilę stracił wszelką inicjatywę. Kucnąwszy pośród kotliny przesyconej świeżą wonią z ukosa poglądał na świat. Skoro ruszył dalej, kulił grzbiet i kitę wlókł po śniegu, jak gdyby w obawie, że którykolwiek "z przyjaciół oglądał jego haniebną porażkę i jutro puści plotki na całe barren. Po głowie tłukły mu się nowe jakieś przypuszczenia z wolna przechodzące w pewność. Widać świat i zamieszkujące go istoty nie zawsze są tyni, czym się być wydają. Stworzenia, które napotkał, to nie były zające, lecz po prostu białe niedźwiedzie, bo jakim że cudem zwykły Mistapoos potrafił zbić go z nóg?... Po drodze odzyskał dobry humor. W ciągu następnej godziny noc ponownie zmieniła oblicze. Wiatr umilkł. Zorza po raz ostatni otworzyła i zamknęła barwną parasolkę, po czym wszystkie kolory roztopiła w morzu bladożółtej światłości. Kędy huczała zawierucha tonów, leżała teraz wielka, nie zmącona cisza. Ledwo dostrzegalny przyjemny powiew obracał się lekko, aż zadął z północo-zachodu. Błyskawica zapędził się poprzednio o dwadzieścia mil od stada w samą głąb barren. Teraz zmienił kierunek, napełnił nozdrza przyziemnym powiewem i skierował kroki ku wybrzeżu. Buntowniczy płomień już się w nim wypalił, zaś na nowo ożył inśtyntot dziczy. Czułe zmysły czytały w mroku nocy niby w otwartej księdze. Sunął badawczo, ostrożnie, jednak dłuższy czas nie dostrzegał nic szczególnego. W pewnej chwili trafił na brzeg morza usiany Chropawą warstwą lodu i pilnował go na przestrzeni jednej lub dwu mil. Znajdował się w nie znanej okolicy. Co trzysta lub czterysta jardowi przystawał, nasłuchiwał i obracając głowę węszył na wszystkie strony. Tak dotarł do spadzistego zbocza biegnącego w dół, nad samą krawędź zamarzniętych wód. Zaledwie stanął u szczytu pochyłości,' odczuł niby wstrząs elektryczny. Coś się tam znajdowało w głębi migotliwej kotliny, coś, czego nie mógł dojrzeć. Dreszcz podniecenia przeszył mu ciało. Czekał sztywny jak skała, usiłując zmienić przestrogę zmysłów w czytelny obraz. Nie powiodło mu się, więc począł wolno zstępować w dół. Tak ostrożny był jeg0 chód, iż minął dobry kwadrans, nim dosięgnął wąskiego pasma równiny graniczącego z wybrzeżem i zobaczył to, cp się dotychczas kryło przed jego wzrokiem* Było to eskimoskie igloo. Nie po raz pierwszy oglądał ten typ ludzkiej sadyby. Omijał je zawsze z daleka, bowiem igloo było synonimem dzikich stworzeń — potężnych psów zaprawianych na niedźwie- 38 • dzia — oraz ludzi gotowych do napaści. Nie miało dlań zresztą tego uroku, co chata białych ludzi na krawędzi lodowcowej doliny." Lecz dziś coś go tu wlekło. Jakaś właściwość powietrza. Jakaś mowa ciszy. Jakiś czar pustki ogromnej. Prawie mimo chęci wolno, lecz uparcie sunął w stronę igloo. • ROZDZIAŁ X Na śmierć i życie Igloo było niewielkie, lepione z bloków lodu, brył śnieżnych i drewnianych szczątków okrętu, naniesionych prądem śladów rozbicia. Przypominało duży kopiec lub też potężny ul wymalowany na biało. Wejście miało około piętnastu stóp długości. W rzeczywistości był to tunel o trzystopowej średnicy; mieszkańcy igloo musieli pełznąć tędy na dłoniach i kolanach, by się przedostać do jedynej izby. Umieszczenie wejściowego otworu o piętnaście stóp od mieszkania zapobiegało ubytkowi ciepła wytwarzanego przez rozgrzane ciała ludzkie oraz przez kaganek wypełniony foczym tłuszczem, w którym płonął knot uwity z mchu. Był to niby prymitywny termos. Z chwilą gdy temperatura wewnętrzna osiągnęła pięćdziesiąt stopni powyżej zera, a drzwi zakryto szczelnie skórzaną zasłoną, można było zachować tę samą ciepłotę przez czas dłuższy, szczególnie jeśli w mieszkaniu byli ludzie. / Zasłona z niewyprą Wnej skóry foczej była teraz szczelnie zaciągnięta, mimo to Błyskawica wiedział, że wewnątrz nie ma ani,ludzi, ani psów. W powietrzu nie łowił nawet cienia woni. Na śniegu krzyżowały się co prawda gęste ślady stóp, lecz zapach dawno z nich wywietrzał, Błyskawica przymknął zatem bliżej. Wbrew instynktowi i przezorności coś wlekło go nieodparcie. Trzy, cztery, pięć, dwanaście razy zatoczył krąg wokół igloo, aż wreszcie stanął, nosem muskając prawie zasłonięte skórą wejście. Wydłużając szyję, sapnął. Doleciała go gęsta woń mężczyzny, kobiety i zwierząt. A wraz z wonią nadpłynął dźwięk. Na ten dźwięk właśnie Błyskawica odskoczył w tył, skomląc, nie- 9 spokojnie unosił głowę, podczas gdy ślepia płonęły mu nowym ogniem. Podreptał ze sto jardów śladem najświeższego tropu i znów wrócił ku igloo. Wonie doleciały doń powtórnie i powtórnie ułowił dźwięk. Zadrżał. Zaskomlił. Nerwowo kłapnął wielką paszczą