Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie wiem, po jakim czasie zobaczyłam obraz bardzo zmieniony. Z towarzyszy stołu została połowa. Siedzieli luźno i niedbale poodsuwani. Naprzeciwko mnie starszy godny pan wyciągnął do mnie rękę z kieliszkiem i uśmiechając się powiedział niewyraźnie: "Cyk pod mamuśkie". Nie zaziębiłam się. W Sopocie mieszkała od wojny kuzynka mamy, a właściwie cioteczno-cioteczna siostra-ciocia Zofia Brodzka. Pochodziła z Wilna i była córką aktora, podobno znakomitego i bardzo pięknego i dobrego człowieka, Mariana Prażmowskiego. Była to panna z tak zwanej "bardzo dobrej rodziny", bardzo zamożna i ładna. Ale zakochała się w panu Brodzkim, Żydzie, i wyszła za niego za mąż wbrew woli wszystkich, a przede wszystkim ojca, który jej tego całe życie nie chciał wybaczyć. Było to jedno z najlepszych, najbardziej kochających się i szczęśliwych małżeństw, jakie znałyśmy. Przeszli bardzo ciężkie lata okupacji, spędzili je częściowo w partyzantce w lesie. Stracili wszystko. Po wojnie pan Brodzki został jakąś dość ważną osobą w zarządzie kolei w Gdańsku. Byli oboje szalenie życzliwi i dobrzy. Ciocia Brodzka założyła u siebie w domu, kiedy już nie mogła się ruszać z powodu choroby serca i okropnie spuchniętych nóg, biuro pisania podań. Ale nie tylko pisała podania - natychmiast zaczynała załatwiać sprawy w tych podaniach poruszane. Pełno tam zawsze było ludzi dookoła stołu, siedzących w świetle lampy. Ciocia Brodzka pisała podania, telefonowała, interweniowała, piekła ciasteczka, poiła herbatą, pocieszała i załatwiała tysiące spraw cudzych. Pan Brodzki równie żywo przejmował się problemami kolejowego węzła gdańskiego. Kiedy martwił się, ciocia Brodzka patrzyła na niego z miłością i lekko przedrzeźniając jego nie bardzo ładny akcent, mówiła: "Biedny Ignac, cały Lwów na mój głów". Miałyśmy tam naprawdę dobrych przyjaciół w tym Sopocie. Ja przepadałam za Ireną i Stasiem Suchorzewskimi. Oboje mieli czarujące poczucie humoru, co nie było łatwe, bo matka Stasia miała ohydny charakter i dokuczała Irenie. Kiedy powiedziało się przy niej, że jest dziś cudowna wiosna i świeże listeczki błyszczą w słońcu zachwycająco, ona zaraz odpowiadała: "A potem zżółkną, spadną, zgniją i zrobi się z nich błoto". Zresztą pomimo ich dobrego małżeństwa i dwu udanych córeczek, ciągle chciała Stasia z kimś swatać i wynajdywała mu narzeczone. Ale wydaje mi się, że sporo jest takich osób na świecie, co nie umieją godere i przez to jest tak w nich kwaśno. Była jeszcze w Sopocie Stenia, ta, co tak szalenie wymiotowała na jachcie. Stenia była z urody tak zwana "milutka", poczciwa była nawet i mama ją lubiła, umieściła ją w ślicznym pokoju z balkonem i spokojnie wysłuchiwała tego, co Stenia opowiadała o swojej psyche. Nie wiem, gdzie ta psyche mogła w niej siedzieć, zawsze przekonywałam mamę, że Stenia istnieje naprawdę tylko między przełykiem a przeponą. Ani wyżej, ani niżej nic się w niej właściwie nie działo. Miała nawet kiedyś jakiegoś przystojnego męża, ale chlapał na podłogę w łazience, więc go spakowała i wystawiła na schody. Teraz była jedną z pań wypełniających wszystkie pokoje biurowe we wszystkich instytucjach tego kraju. Umarł Tuwim