Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Śmiał się, a oczy mu błyszczały. - Dobra wróżba starego spotkać wojaka - dodał - he! Znowu na wojnę pójdziemy! Mówił, a drudzy się rozstępowali. Można mu się było lepiej przypatrzeć. Mały był bardzo, ale jak z jednej bryły wyciosany. Na twarzy, w oczach, w uśmiechu, na czole, męstwo, rześkość jakaś okrutna i wiara w siebie napiętnowane były. Każdy je musiał przeczytać, nikt omylić nie mógł. Niepiękny był z twarzy, w której surowości i dumy wiele było, ale powaga jej, energia, poszanowanie wrażały. Człek był z rodzaju tych, co ich, chcąc nie chcąc, słuchać drudzy muszą, umiejący rozkazywać, czujący w sobie do tego prawo. Mały, gdy stał wśród takich, co go nie głową, ale dwoma i trzema przerośli, zdawał się nad wszystkich większy. W ustach, na czole śmiały mu się wspomnienia tych wypraw na Szląsko w roku 1297, gdy mszcząc się urąganiu książąt wrocławskich z wyboru jego na króla i przezwiskom pogardliwym, jakie mu nadawali, szyderstwom ich niepoczciwym, wpadł na ich ziemie i spustoszył je okrutnie. Lecz jakże innym się teraz wydał ów Łoktek w oczach starego żołnierza! Pod te czasy miał jeszcze błyszczące zbroje, orszak książęcy, purpurowe płaszcze i hełm złocony, choć wszystko to pono za pożyczany grosz kupione było. Pamiętał Zbyszek ową kitę, którą do hełmu przypinał, aby się trochę słuszniejszym wydawać. Naówczas książęco występował, a teraz... Spod opończy starej i zabłoconej przeglądała zbroja dawno nie czyszczona, piersi jego okrywająca; miecz u pasa wisiał w prostych pochwach czarnych, hełm miał lichy i pogięty. Towarzystwo też jego nie lepiej było poodziewane i zbrojne. Zbyszek, patrząc nań, z radości tak drżał, iż przemówić mu było trudno, przyciągnął tylko syna przed księcia, kazał mu na kolana paść i w rękę go całować. - Syn mój - rzekł. - A żołnierz taki dobry, jak ty? - spytał Łoktek. - Posłużywszy u Miłości Waszej - zawołał stary - będzie on lepszy ode mnie! Weźcie go ino z sobą! Poszedłbym i ja za wami, ale nie zdążam już. Zaniemógłbym kędy na drodze. Łoktek wpatrywał się w Marcika. - Ano - rzekł - zdałby się. Teraz czy później, nie wiem. Ludzi mi trzeba dużo. Otaczający księcia, widząc go tak bezpiecznym, poszli straże postawić dokoła chaty. Łoktek zbliżył się do ognia, ręce grzejąc, a miał je tak duże i silne, jak u najroślejszego chłopa, żylaste i namulane. - Cóżeście to mówili? - zwrócił się do Zbyszka. - Czechy tu was nawiedzili, szukając mnie i tropiąc? Jużci to wiedzą o mnie? - Na biedę - rzekł Suła, który z radością niezmierną usługiwał staremu panu, prawie oszalały szczęściem tym, że go oglądał. - Opowiadali tu, że Poręba stary, co Miłość Waszą przyjmował u siebie onegdaj, wczoraj do Ulrycha przybył i dał mu znać o tym. - Poręba! - powtórzył Łoktek, smutnie podnosząc głowę. - Któż by się po nim spodziewał? Kłaniał mi się do stóp, płakał wrzekomo z radości. Tacy oni dziś mało nie wszyscy. W oczy mi nic rzec nie śmieją, a boją się i radzi by siedzieć w spokoju, choć pod obcym - i... Nie dokończył. Potem na pół głośno, jakby do siebie mówił: - Nie na tym jednym dworze drżąc mnie ugaszczali, oglądając się, niby ciesząc, a w rzeczy trwożąc i przeklinając, żem się żyw ostał. Na nikogo tu nie liczyć pono, aż się siła zbierze. Wtem Zbyszek przyszedł z pokłonem. - Liczcie na starych, co wam służyli! - zawołał niemal ze łzami. - Rachujcie na pewno. My byśmy się za was ubić dali. Smutnie klepiąc go po ramieniu, rozśmiał się Łoktek. Milczenie jego mówiło wiele, jak gdyby: "A co mi po was, biedacy"? W tejże chwili posępna twarz jego się rozjaśniła. Nie był to człowiek, co by smutkom a trosce dał się gryźć jak rdzy i zjadać. Rozpatrzył się po izbie ubogiej, po ludziach biednych. Towarzysze jego właśnie wracali do chaty. Na stole misa z kaszą woniała. Zbyszek kłopotał się, skrobiąc w głowę. - Czym my tu Miłość Waszą w tej nędzy przyjmiemy? Czym ugościm? - mruczał. - U nas strawa licha. - Jakbyś zgadł, żeśmy głodni - odpowiedział Łoktek - a kto głodny, nie przebiera. Pamiętasz, stary, żeśmy nieraz o suchym chlebie, o wodzie z kałuży niejeden dzień trwać musieli. Ja też z wami. Mówił to wesoło, poglądając ku swoim, których twarze blade wydawały głód i znużenie. - Jak dziki zwierz jużem się po pieczarach i jaskiniach chronić musiał - mówił dalej - i pod drzewy w błocie legiwać. Żołnierska rzecz żyć, jak się zdarzy. I z wolna zaczął się zbliżać ku misie. - Słuchaj, Zbysz - rzekł - nie objemy my was? Macie więcej tej kaszy, byście przez nas nie byli głodni? Zbita żywo porwała się z kąta. - Jedzcie zdrowi! - zawołała. - Choćby na pół kopy kaszy i słoniny starczy, a i wędliny kawał się najdzie. - I piwo świdnickie, tylko go już omal - rzekł Zbyszek. - Aby tylko nie z drożdżami, bo już u spodu. Książę śmiał się i już na ławie siadał do stołu, drewnianej, lipowej łyżki szukając. Ci, co z nim byli, siadać się nie ważyli razem, czekali z dala. Nie patrząc na nich, książę się wziął do misy. Jadł, ale widać było, że o jadle nie myślał. Marcikowi przypatrywał się z uwagą. Chłop miał w oczach bystrość wielką. Dał mu znak, aby bliżej przystąpił. - Poczciw być musisz jak twój ojciec? - odezwał się. - Nie zdradzisz mnie? Marcik rękę na piersiach położył. Mały ten pan już i jego rozgrzewał i rad był mu się przysłużyć. - Pół mili stąd do Balic - zapytał Łoktek - juści nie więcej? - Prawie i tyle na prost nie ma - ozwał się Zbyszek. - Tym lepiej - dodał książę. - Po nocy tam dojechać nie ulękniecie się? Marcik się rozśmiał białe zęby pokazując. Nie lękał się on niczego w świecie, nie było to ani w jego naturze, ni w obyczaju. W Krakowie najtęższe zbóje jego się obawiały. We trzech nań nieraźno było