Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Podrywa się na posłaniu i widzi, że obok siedzi Pete. Jego nagą, bezwłosą pierś pokrywa gęsia skórka. Henry i Pete śpią na podłodze w śpiworach, ponieważ przegrali losowanie. Bea- ver i Jonesy wylosowali łóżko (później w chacie pojawi się trzecia sypialnia, na razie jednak są tylko dwie, jedną zaś bo- skim prawem dorosłości zagarnął dla siebie Lamar), lecz te- raz jest tam tylko Jonesy. On też siedzi, też jest wystraszony i zdezorientowany. Scooby-Doo, gdzie jesteś, myśli Henry bez żadnego kon- kretnego powodu, szukając okularów na parapecie. Wciąż czuje smród benzyny i płonących opon. Mamy coś do zro- bienia. HENRY I OWEN 347 - Miał wypadek - mówi Jonesy schrypniętym głosem i odgarnia kołdrę. Podobnie jak Pete i Henry, położył się spać w skarpetkach i długich kalesonach, ale bez podkoszulka. - I wpadł do wody - odzywa się Pete z miną świadczącą o tym, że nie ma najmniejszego pojęcia, co mówi. - Zgubił but... - Brązowy mokasyn - podejmuje Henry. On również nie wie, o co chodzi, i nie chce wiedzieć. - Beaver! Jonesy niezgrabnie wyskakuje z łóżka, nadeptuje Pe- te'owi na rękę. - Auu! - krzyczy Pete. - Uważaj, co robisz, ty ślepy dzia- dygo! - Zamknij się! - Henry potrząsa go za ramiona. - Cicho bądź, bo obudzisz pana Clarendona! Nie byłoby to trudne, ponieważ drzwi ich sypialni są otwarte na oścież, podobnie zresztą jak frontowe drzwi cha- ty. Nic dziwnego, że jest im zimno, wieje jak diabli. Teraz, kiedy Henry odzyskuje wzrok (tak przynajmniej o tym my- śli), widzi wiszącego w głównym pokoju łowcę snów, który obraca się powoli w lodowatym listopadowym powietrzu wpadającym przez otwarte drzwi. - Gdzie Duddits? - pyta Jonesy zaspanym, półprzytom- nym głosem. - Wyszedł z Beaverem? - Jest w Derry, głupku. Henry wstaje, wkłada ciepły podkoszulek. W gruncie rze- czy wcale nie uważa Jonesy'ego za głupka. On też miał przed chwilą silne wrażenie, że Duddits jest z nimi. To sen, myśli. Duddits nam się przyśnił. Siedział na nasy- pie i płakał. Było mu przykro. On tego nie chciał. Jeśli ktoś tego chciał, to tylko my. Wciąż słychać płacz, dobiega z zewnątrz, przez otwarte frontowe drzwi, ale to nie Duddits, tylko Beaver. Wymykają się z domu, wciągając po drodze różne frag- menty garderoby, lecz żaden nie zawraca sobie głowy wkłada- niem butów. Zbyt długo by to trwało. Na szczęście, sądząc po liczbie pustych puszek po piwie na stole w kuchni, trzeba by czegoś znacznie poważniejszego od otwartych drzwi i szep- czących dzieciaków, żeby obudzić Lamara Clarendona. Henry czuje pod stopami lodowato zimny granitowy próg, zimny tak, jak zimna musi być śmierć, lecz prawie nie zwraca na to uwagi. Niemal od razu dostrzega Beavera. Klę- czy przy klonie, na którym jest ambona, zupełnie jakby się 348 ŁOWCA SNÓW modlił. Ma na sobie swoją czarną motocyklową kurtkę z po- przywiązywanymi pomarańczowymi chusteczkami - pomysł jego ojca, który nie zdołał wytłumaczyć synowi, że w czymś takim nie chodzi się na polowania. Wygląda to dość zabaw- nie, jednak w wykrzywionej cierpieniem, mokrej od łez twa- rzy wzniesionej ku nagim gałęziom klonu nie ma nic a nic za- bawnego. Henry biegnie ku niemu, Pete i Jonesy kilka kroków za nim, ich oddechy zawisają w powietrzu niczym małe puszyste obłoczki. Pokryta igłami ziemia pod stopami Henry'ego jest niemal równie twarda i zimna jak granitowy próg. Pada na kolana obok Beavera, przerażony i zdumiony je- go łzami. Beaver nie roni łez jak nieustraszony bohater fil- mu, któremu wolno okazać chwilę słabości po śmierci wier- nego psa lub dziewczyny, Beaver płacze jak bóbr. U nosa wiszą mu dwa ogromne gile. W filmach nigdy nie pokazują takich rzeczy. - Cholera - mówi Pete. Henry spogląda na niego niecierpliwie i widzi, że Pete wcale nie patrzy na Beavera, lecz nieco dalej, na parującą ka- łużę wymiocin. Widać tam wyraźnie żółte ziarenka kukury- dzy (zdaniem Lamara Clarendona, właśnie na łonie natury najłatwiej docenić zalety puszkowanej żywności) i włókna pieczonego kurczaka. Żołądek Henry'ego kurczy się nieprzy- jemnie, ale szybko się uspokaja. Chwilę potem Jonesy rzuca pawia. Odgłos przypomina przeciągłe wilgotne beknięcie, wymiociny są brązowe. - Cholera! - Tym razem Pete prawie krzyczy. Beaver nie zwraca na nic uwagi. - Henry! Jego oczy, skryte za podwójnymi soczewkami łez, są wiel- kie i przerażone, ich spojrzenie zdaje się wwiercać w czoło Henry'ego i badać zawartość jego umysłu. - Wszystko w porządku, Beaver. Miałeś zły sen. - No jasne! Głos Jonesy'ego jest niższy niż zwykle, mocno schrypnięty. Jonesy odchrząkuje - brzmi to jak okropne zgrzytanie, jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy rzygał - schyla się i spluwa na ziemię. Ręce opiera na kolanach, a nagi grzbiet pokrywa gęsia skórka. Beaver nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, podobnie jak na Pete'a, który klęka przy nim i obejmuje go ramieniem. Beaver patrzy wyłącznie na Henry'ego. HENRY I OWEN 349 - Ucięło mu głowę... - szepcze. Jonesy również osuwa się na kolana i teraz wszyscy klę- czą: Henry i Pete po obu stronach Beavera, Jonesy z przodu. Jonesy podnosi rękę, żeby zetrzeć z podbródka resztki wy- miocin, ale Beaver zaciska na niej palce. Czterej chłopcy na- gle stają się jakby całością. Ta jedność trwa bardzo krótko, jest jednak równie intensywna jak ich sen. Bo to był sen, ale teraz już nie śpią, są całkiem przytomni i nie mogą ignorować swoich uczuć. Beaver przenosi na Jonesy'ego spojrzenie przerażonych, załzawionych oczu i kurczowo ściska jego rękę. - Leżała w rowie, w oczach miał pełno błota. - Tak... - szepcze Jonesy roztrzęsionym głosem. - Jezu, to prawda... - Pamiętacie? - pyta Pete. - Powiedział, że jeszcze się z nami policzy. Ze wszystkimi razem albo z każdym osobno. Tak właśnie powiedział. Henry słyszy to wszystko z wielkiej odległości, ponieważ znowu śni, znowu jest na miejscu wypadku, na dnie rowu tuż obok nasypu, gdzie grunt jest błotnisty, ponieważ przez wał przesiąka woda z pobliskiej rzeki. Dobrze zna to miejsce, jest przy szosie numer siedem łączącej Derry z Newport. W rowie płonie przewrócony samochód, czuć smród paliwa i palonej gumy. Duddits płacze. Siedzi na nasypie, przyciska do piersi żółte pudełko ze Scooby-Doo i zalewa się łzami. Przez boczne okno leżącego na dachu samochodu wystaje ręka. Jest szczupła, ma paznokcie pomalowane jaskrawoczer- wonym lakierem. Dwie osoby siła uderzenia wyrzuciła z pojaz- du. Jedna z nich leży prawie dziesięć metrów od wraku, twarzą do ziemi, lecz Henry i tak rozpoznaje ją po gęstych, zlepio- nych krwią jasnych włosach. To Duncan, ten, który mówił, że i tak nikomu nic nie powiemy, bo będziemy martwi. Tak się jed- nak złożyło, że to on leży martwy w rowie