Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Teraz byli już tak daleko, że niewiele im groziło. Jedynie najwytrwalsi gracze zdolni byli marnować godziny przed pustymi ekranami, a i to wydawało się mało prawdopodobne - było dużo innych gier. Tak to bywa, jak komuś odbije i pomaga krokodylom. Koło niego ponownie przemknęła jakaś gwiazda, co mu uświadomiło, że w gruncie rzeczy nie bardzo wie, dokąd leci. Radar zabipał i na ekranie ukazały się zielone punkty. Znaczy się swoi. Ale rakiety, które leciały przed nimi, wcale nie były przyjazne, a kierowały się prosto na niego. Zaraz, momencik: jaki kolor miał jego myśliwiec na ich radarach? Powinien być zielony, bo był to ludzki okręt. Ale z drugiej strony od dłuższego czasu był po stronie ScreeWee, a nieprzyjacielskie jednostki miały kolor żółty... Pospiesznie włączył komunikator. - Słuchajcie: jestem... A potem to już nie bardzo miał kto nadawać. Johnny obudził się. Była 6:3=. I bolało go gardło. Ciekawe, dlaczego ludzie tak tęsknią do marzeń sennych. Jak już się komuś coś przyśni, to z zasady albo jest głupie, albo straszne. A najgorsze jest to, że zawsze wydaje się realne. Sny przeważnie zaczyna- ją się dobrze, a potem, cokolwiek by się robiło, zawsze się psują. Nie można ufać snom! Dlatego ustawił budzik, mimo że była niedziela i przez długi czas nikt inny w domu nie wstanie. Nawet brat Bigmaca dostarczy gazetę -jak zwykle niewłaściwą - dopiero za godzinę. A on był sztywny od siedzenia przed wyłączonym komputerem. Swoją drogą trzeba by porozstawiać coś na drodze pomiędzy łóżkiem a komputerem, co by go obudziło, gdy będzie tam wędrował we śnie. Wrócił do łóżka i włączył elektryczny koc. Odruchowo spojrzał na sufit - model promu kosmicznego wciąż tam był, ale ponieważ urwało się przednie mocowanie, wyglądał, jakby nurkował. Kontemplację modelu przerwało mu coś, co zaczęło go uwierać w żebra. Po chwili poszukiwań odnalazł aparat fotograficzny. Co przywróciło mu pamięć o innym ważnym szczególe... Kolejnych kilka chwil przetrząsania pościeli zaowocowało nieco pogiętym zdjęciem. Przyjrzał mu się uważnie i wzruszył ramionami -miał to, czego mógł się spodziewać. Zrezygnowany wstał i włączył komputer, ustawiając ekran tak, by go było widać z łóżka. Naturalnie, nie licząc gwiazd, był pusty. Pewnie kilku zapaleńców postępowało tak samo. Może nie wszystkie gry startowały w tym samym punkcie przestrzeni i niektórzy byli bliżej floty niż większość. A może niektórzy byli równie uparci jak Wobbler i nie przyjmowali do wiadomości, że przegrali. Zdarzali się tacy w J&J, gdy Patel puszczał nową grę. Ginęli zestrzeleni, wysadzeni, zjedzeni czy zmiażdżeni - w zależności od gry - ale od klawiatury łomem nie dałoby się jednego z drugim oderwać. Fakt, że człowiek musiał kilkanaście razy zginąć, zanim załapał, jak grać, a potem kolejnymi zgonami okupował następne informacje o grze, ale żeby się zaraz tak podniecać? Można było osiągnąć to samo stopniowo i spokojniej, grając w mniejszych dawkach. Tyle że większości działało na nerwy, jak ich zmieniało w czas przeszły dokonany, i zacinali się, by pokonać grę. Podobnie zresztą było z Wobblerem, który uwziął się, by łamać zabezpieczenia gier. A poza tym Kapitan wcale nie była Johnny'emu wdzięczna, tylko traktowała jak jakiegoś mniej wrednego potwora. Jakby mu strzelanie do krokodyli sprawiało przyjemność! Niewdzięczne gady! A sami rozwalili następnego gracza, i to na jego oczach. No, prawda - gracz wcześniej rozbił jeden ich okręt, ale przecież to była tylko gra... Dopiero wtedy dotarło do niego, że dla ScreeWee to wcale nie jest gra. Poza tym się poddali. Skąd jednak mieli wiedzieć komu? A on, cymbał, przyjął ich kapitulację, nie myśląc o konsekwencjach. Konsekwencją były zaś obowiązki, strasznie męczące na dłuższą metę. Cicho zszedł na dół i wyciągnął spod wideo encyklopedię. Była nowsza niż ta, którą miał u siebie, i miała więcej kolorowych obrazków. Domokrążca, który ją sprzedał tacie, użył właśnie tego argumentu i trafiło. Wiadomo, że dobra książka musi mieć obrazki. A encyklopedia obowiązkowo kolorowe. Jak nie ma, znaczy się: niedobra. Dzięki temu można bez większego trudu dowiedzieć się, jak co wygląda, nie mając zielonego pojęcia, co to w ogóle jest. Johnny'emu jakoś ta logika nie trafiała do przekonania. Może dlatego, że był ciekawski z natury. Po dobrych dziesięciu minutach walki z indeksem dotarł do hasła "Jeńcy wojenni", a potem do "Konwencje Genewskie". Oba trudno było załatwić kolorowym zdjęciem, toteż musiano wytłumaczyć słownie. To, co przeczytał, zaskoczyło go zupełnie. Dotąd był przekonany, że jeńcy to jeńcy - skoro się ich nie zabiło, to powinni się uważać za szczęściarzy i martwić sami o siebie. A tymczasem figa: nie dość, że trzeba ich karmić jak własnych żołnierzy, to jeszcze leczyć, dać mieszkanie i zapewnić bezpieczeństwo. Ogólnie rzecz biorąc - troszczyć się o nich, a w żadnym razie nie robić krzywdy. To było całkowicie pozbawione sensu - znacznie prościej było ich zastrzelić od ręki. Johnny podejrzliwie zerknął na okładkę, ciekaw, kto wydał rzeczone tomisko. Universal Wonder Know-lege Data Printing Inc. Power Cable, Nebraska, USA. No, sądząc po długości nazwy, firma wyglądała na solidną, więc nikt sobie jaj z pogrzebu nie robił. A jednak było to dziwne. Jak kawałeczki średniowiecza wetknięte w sam środek rakiet, wojen gwiezdnych i przemysłowego zabijania. O średniowieczu wiedział nawet sporo, bo wypracowanie "Los chłopa w średniowieczu" było pierwszym z serii i z braku gotowca musiał je napisać od podstaw, co wymagało przekopywania się przez różne grube tomiszcza. To właśnie w tych czasach rozpowszechniły się takie różne dziwaczne zwyczaje. Przykładowo: jak się takiego pancernego rycerza zwaliło z konia, to zamiast go otworzyć jakimś większym otwieraczem do konserw i storturować - ulubiona rozrywka w tych czasach -należało go opatrzyć, nakarmić i odesłać do domu. Jedno, co normalne, to że można było wystawić za to wszystko rachunek, który tamten musiał zapłacić przed odjazdem