They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Obsłużyłam ją i wyszła. Po- zostałam sama, lecz nie mogłam skupić myśli. Nie było zresztą czasu, bo samotność nie trwała dłu- go. Sołtys Wiśniewski i mały synek nowej pielęg- niarki z ośrodka zdrowia weszli niemal razem. Chciałam oczywiście wpierw obsłużyć sołtysa, lecz ten wskazał na malca, mówiąc: — Załatw no siurka, niech ,se idzie. Wtedy spostrzegłam, że chłopiec przyszedł z pa- czuszką i od razu domyśliłam się, że to przesyłka do mnie. Rzeczywiście, paczuszka wylądowała na kontuarze, a malec wyszeptał: „To od pana dokto- ra" — i momentalnie wycofał się do drzwi. Gdy brałam pakunek z 'kontuaru, by odłożyć go na boczną półkę, sołtys powiedział: — No, no! To ludzie mają recht, że panna Basia poluje na doktora! Poczułam, że się rumienię. Lecz w następnym momencie wybuchł we mnie gniew. Więc nie mo- żna w tej wsi z nikim porozmawiać, by nie bu- dzić podejrzeń i komentarzy? Sięgnęłam po płaski pakiecik, rozwinęłam go i podetknęłam sołtysowi pod nos dwie książki, mó- wiąc nerwowo: — No, widzi pan, panie sołtysie, jak poluję. Le- karz po prostu pożyczył mi książki. Nie można? Wiśniewski śmiał się. — Aha! Jak się kto złości, to niechybnie sły- szał prawdę. Roześmiałam się także, gniew we mnie opadał. Pomyślałam, że rzeczywiście najlepiej bagatelizo- wać tego rodzaju docinki. Kiedyś, na początku mojej nauki w liceum, ktoś, zniekształcając na- zwisko, nazwał mnie Sztachetką. Złościłam się o to, a złość moja rosła w miarę, jak rozszerzało się grono powtarzających przezwisko. Widząc to, wszyscy zaczęli nazywać mnie Sztachetką. Dopie- ro, gdy przestałam zwracać na to uwagę — skoń- czyła się cała sprawa. — No to, sołtysie, niech panu będzie, jak pan chce — powiedziałam, siląc się na obojętność. — A teraz powie pan swoją prawdę: Co panu podać? Pewnie piwko? — Adyć! Psiwko mogę wypić, Ale mam do cie- bie jeszcze co inszego. Spojrzałam na niego zdziwiona. Jeszcze nigdy dotąd nie miał do mnie żadnej sprawy. Gdy po- dałam mu butelkę, a on mi pieniądze, zaczął mó- wić: — No to uważaj. Budujemy ten dom strażaka, no nie? A wasza Jadzia jest w komitecie budowy. A jutro wieczorem o ósmej mamy zebranie tego komitetu, no nie? Ale Jadzia ledwie po weselu, a zaraz jedzie z młodym w poślubną rajzę, no nie? Więc ty za nią przyjdziesz na to zebranie. Początkowo mnie ta propozycja przeraziła. Po- mimo wyjaśnień Zimnickiego nie lubiłam tej bu- dowy, zabrała mi coś miłego i bliskiego. Poza tym: ja do takiej ważnej pracy społecznej? Gdy targi z sołtysem nie pomagały, wzmagała się we ranie obawa przed obowiązkiem, przekra- czającym być może moje siły. Wreszcie uległam argumentowi, że jeżeli zastępuję Jadzię w sklepie, to muszę zastąpić ją i w działalności społecznej, bo moją siostrę wybrano do komitetu nie jako Jadzię Sztachelską, lecz jako kierowniczkę sklepu. Myślałam, że po odejściu Wiśniewskiego zabio- rę się do książek, lecz klienci napływali prawie bez przerwy, choć raczej pojedynczo. Wreszcie na- deszła pora przerwy śniadaniowej, na którą ro- botnicy wpakowali się do sklepu tłumnie i z wiel- ką wrzawą. Przynieśli bowiem z sobą gotowy te- mat do dyskusji, która rozgorzała zapewne po drodze albo i jeszcze wcześniej, podczas pracy. Gdy podawałam im piwo, dyskusja znów była w pełnym toku. — Więc mówię ja do Mierzaja — perorował je- den — albo pojedziesz do Jezioran i pogadasz z radą zakładową mleczarni, albo jesteś dupa, a nie delegat. — No i co, pojechał? — Ba! Wpierw poszedł do dyrektora. Nie wiesz? Są te rady, komitety, partie, a bez dyrek- tora to oni jak w łóżku chłop bez baby. — Wielkie pyski, a przed dyrektorami cykoria w poetkach — wtrącił ktoś. i — No i uradzili, że pojadą nad to nasze je- ziorko i zobaczą wszystko, co i jak. Więc poje- chali Szoll z Mierzajem i jeszcze wzięli Kuchciń- skiego i mnie, jako tego, co im to zapodał. No i pomyślcie, chłopy. Potokiem od Jezioran za- miast wody płynie zupa jakaś. A na samym wierzchu śnięte ryby leżą zupełnie bez ducha. I to wszystko razem wpada do naszego jeziorka. — Teraz zatoru ją nam ryby w jeziorku! — wo- łano z oburzeniem. — Wtedy my pojechali z powrotem w podwó- rze. I oni wsiedli z dyrektorem do jego fiata i po- jechali do Jezioran. Będą gadali od razu z pre- zesem mleczarni, a jak nie .pomoże, to pojadą ze skargą do Olsztyna, do województwa. Słuchałam tego wywodu z zainteresowaniem. Już nie raz trzeba było w Podgaju bronić przyro- dę przed niszczeniem, a zatrucie potoku przez mleczarnię w Jezioranach też nie zdarzyło się po raz pierwszy. Zawsze okazywało się, że był to skutek czyjegoś niedbalstwa. Mnie to wszystko gniewało, zwłaszcza po wczo- rajszych rozmyślaniach. No bo zatruwanie środo- wiska — to przecież rzecz może jeszcze gorsza od niestosownej zabudowy? Toteż raz i drugi wtrą- ciłam jakieś słówko do toczącej się dyskusji. Lecz nie znalazłam zrozumienia u piwoszów, spotkałam się nawet z docinkami: — Wej to zaraz panna Basia doktora sprowadzi tym rybom, żeby je ożywił. — Re-a-ni-ma-cja! — No pewnie! Ona u doktora ma dobre oko! — A ja myślałam, że u pana też! — wpadłam im w słowa