Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Takiego wała - powiedział Will Bryant. 329 Trumbo zmrużył oczy. - Co? - Takiego wała - powtórzył Bryant i zmarszczył brwi, jakby coś sobie przypomniał. - O, takiego, szefie. Trumbo przezwyciężył chęć, aby złapać absolwenta harwardz-kiej szkoły handlowej za chude gardło i wyrzucić go przez balustradę na położony siedem pięter niżej chodnik. Praktycznie biorąc, tak właśnie zrobił z poprzednim sekretarzem. - Coś ty powiedział? - Powiedziałem: takiego wała - odparł spokojnym głosem Bryant. - Zginęło tu już mnóstwo ludzi, a ja wcale nie mam ochoty dołączyć do nich. Czegoś takiego nie ma w wykazie moich obowiązków. Trumbo zatrząsł się z wściekłości. Założył ręce do tyłu, żeby ukryć ich drżenie. - Dobrze ci za to zapłacę - rzucił przez zaciśnięte zęby. Will Bryant czekał bez słowa. - Dziesięć tysięcy dolarów. Will Bryant roześmiał się cicho. - Niech ci będzie, do diabła. Pięćdziesiąt tysięcy - powiedział Trumbo. Posłałby tam któregoś ze swoich goryli, ale faceci byli tępi jak stołowe nogi. Bobby Tanaka był zwykłym niedołęgą, no a Stephena Ridella Cartera wyrzucił przecież ze stanowiska. Miał już tylko Bryanta. Sekretarz pokręcił wyczekująco głową. - Do pioruna! - stęknął Trumbo czerwieniejąc na twarzy i wyciągając szyję. - Ile? - Pięć milionów dolarów - powiedział Will Bryant. - W gotówce. Byronowi Trumbo pociemniało w oczach. Wydawało mu się, że ma przed sobą długi, ciemny tunel ozdobiony czerwonymi plamkami. - Milion - powiedział odzyskawszy zdolność widzenia. - Gówno - odparł sekretarz. Trumbo miał do wyboru: zabić drobnego szantażystę albo odejść. Obrócił się na pięcie i wrócił do bankietowej sali. Kelnerzy podawali właśnie główne danie - opakapaka zapiekaną w imbirze i szalotkach oraz kotlety z jagnięcego mięsa, posypane mieszaniną orzechów laskowych, kokosowych i miodu i podane w sosie anyżowym. - Dobrze się pan czuje, panie Trumbo? - zapytał Sato zaniepokojonym tonem. - Jest pan czerwony jak homar. Hromal. - W porządku - odparł Trumbo sięgając po nóż i widelec. Przeleciało mu przez głowę, j ak by to było przyj emnie zatopić j e między chudymi żebrami pewnego zdrajcy. - Zjedzmy coś z tych pieprzonych mięs. 330 18 czerwca 1866 roku, bezimienna wioska na Wybrzeżu Kona Przez chwilę stałam sama w Królestwie Duchów Milu. Wulkaniczny komin ciągnął się dalej, ale nie ginął w mroku. Jego ściany fosforyzowały łagodną poświatą. Zza zakrętu dochodziłyjakieś stłumione dźwięki. Poczułam pod stopami szorstką, prążkowaną posadzkę groty. Kręcił w nosie zapach zjełczałego oleju kukui na mojej skórze. Pospiesznie rozsupłałam węzły, uwolniłam się z plecionej liny i pociągnęłam za nią, żeby dać do zrozumienia panu Clemensowi, że może opuścić się na dół. Na ścianie nade mną widać było odblaski słonecznego światła, ale skalny występ nie pozwalał mi widzieć mego towarzysza. Odwróciłam się w drugą stronę, kiedy zjeżdżał po grubej wiązce winorośli. Spojrzeliśmy po sobie nieco śmielej, czując się już nie tak nadzy w przyćmionym świetle, i ruszyliśmy w kierunku jarzącej się w głębi poświaty. - Przypomina mi to świecącego robaczka świętojańskiego -szepnął pan Clemens. Przystanęliśmy na zakręcie, a pan Clemens wystawił głowę, aby zobaczyć, co znajduje się dalej. Kiedy odwrócił się do mnie, jego wąsy drżały z podniecenia. - Duchy - szepnął. - Dużo ich jest?-zapytałam cicho. - Czy dużo? - powtórzył pan Clemens. - Ile? Nie mam pojęcia. .. Według mojej oceny, jakieś dziewięćset osiemdziesiąt siedem tysięcy sześćset trzydzieści jeden. Wybałuszyłam na niego oczy. - Nie wiem, ile ich może być! - powiedział całkiem głośno pan Clemens. - W sam raz do kadryla. Może dałoby się sformować cały regiment. Nie mam wprawy w liczeniu duchów. Ale wystarczyłoby ich na sporo czwórek do brydża i j eszcze zostałoby wielu do sędziowania. Skrzywiłam się widząc, jak lekko traktuje tę poważną w końcu sytuację. - A skąd pan wie, że to duchy? Bo uprzedzono nas o tym, że je tu spotkamy? Rudowłosy korespondent kiwnął głową, wzruszył ramionami i przejechał ręką po gołej piersi, jakby chciał wyjąć cygaro z nieistniejącej kieszonki. - Tak, panno Stewart - powiedział - a także dlatego, że one świecą jak ognie świętego Elma i są przezroczyste jak cienki roso-łek. To główne wskazówki, ale ja przecież nie jestem detektywem. 331 Mogłaby to być senacka komisja starająca się zebrać kworum swoich członków, ale ponieważ wszyscy są nadzy, wydaje się to mało prawdopodobne. Postawiłbym na to, że są to duchy. - Zawahałam się z odpowiedzią. Widać pan Clemens wziął moje milczenie całkiem błędnie za objaw strachu, bo dodał: - Więc jak, idziemy dalej czy wracamy na powierzchnię? - Idziemy - odparłam bez namysłu. - Proszę się nie trapić tym, że nie mamy okrycia - dodałam widząc barwne plamy na policzkach pana Clemensa. - Adam i Ewa, nasi zacni przodkowie, czuli się zupełnie dobrze w tym stroju. Pan Clemens mruknął coś pod nosem, a potem dodał szeptem: - To prawda, panno Stewart. Nie jestem wprawdzie uczonym biblistą, ale myślę, że Adam i Ewa zwracali się do siebie po imieniu. - Może byśmy ruszyli do przodu, panie Clemens? Korespondent odwrócił się i wyciągnął rękę. Chwyciłam jąi w ten sposób wkroczyliśmy do królestwa Milu, przyjaźnie i obojętnie niczym dwóch porządnie ubranych franciszkanów, idących na uroczysty bal. Wydawało się, że duchy prowadzą pozagrobowe życie zajmując się tymi samymi sprawami, którymi interesowały się za życia. Jaskinia poszerzała się w tym miej scu i w polu widzenia ukazały się nam dziesiątki świecących postaci. Według naszego rozeznania byli to sami krajowcy z Wysp Sandwich; niektórzy spali, wielu zabawiało się hazardowymi grami, które oglądaliśmy w brudnych zaułkach Hilo i mniejszych miasteczek, skąd przeganiano nas kamieniami; inni rzucali po ziemi kokosowe orzechy, starając się trafić nimi w jakiś cel, po czym wypłacali sobie wygrane kośćmi; niektórzy zaś j edli, przy czym wielu z tych ostatnich gromadziło się wokół ogromnej misy czerwonawej papki, zwanej przez krajowców poi