They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

66 - Masz na myśli Kincade'a? Świetnie. - Co o nim wiesz? - Że zależało mu na pracy. - Tylko tyle? - To mi wystarczy. - Powiem ci bez ogródek, siostrzyczko: nie podoba mi się ten typ. - A ja nie mogę sobie teraz pozwolić, żeby mi zabrakło rąk do pracy. - Pewnie że nie może, kiedy trzeba spędzić trzysta pięćdziesiąt sztuk bydła do zagrody zbiorczej, żeby były gotowe do transportu na dziewiątą rano w najbliższy wtorek, kiedy ma się zjawić przewoźnik! Eden nie powiedziała j ednak bratu o tym. Uznała, że Vince równie dobrze może dowiedzieć się o tym rano, razem z innymi. - To zupełnie obcy facet - przekonywał ją dalej brat. - Jest w nim coś podejrzanego. Nie umiem dokładnie powiedzieć, o co chodzi, ale... - Vince z uśmiechem pochylił się ku siostrze i po dziecinnemu pociągnął ją za włosy. - Niech tam, to ty masz na głowie cały ten kram... i radzisz sobie fantastycznie, muszę przyznać. - Dzięki za uznanie. - Eden nie dała się nabrać na jego pochwały; powtarzał tę sztuczkę zbyt często, by jeszcze miała robić na niej wrażenie. Dzięki ciągłemu podgrzewaniu i mieszaniu łyżką prawie cały cukier się rozpuścił, a sok zmienił w gęsty, słodko-kwaśny syrop. Vince zanurzył w nim palec i wetknął go do ust. Zmarszczył czoło w najwyższym skupieniu, a potem uśmiechnął się z aprobatą. - Fantastyczne jak zawsze, siostrzyczko - powiedział i mrugnął do niej. -Kiedy wystygnie, naleję dla nas dwie wielkie szklanice, dodam co nieco jacka danielsa i wypijemy pod zachód słońca! - Ale przedtem pomóż mi i podpal pod grillem. Przestało padać, więc dziś wieczorem gotujemy pod gołym niebem. - Pani życzenie jest dla mnie rozkazem. - Vince złożył jej żartobliwy ukłon i wyszedł z kuchni tylnymi drzwiami. Pod wieloma względami Vince był równie nieodpowiedzialny jak niegdyś ich ojciec. Jedyna różnica między nimi polegała na tym, że brat zawsze wracał. Kiedy się spłukał, rzecz jasna. Albo gdy się zadłużył w jakimś kasynie i chciał od niej wyciągnąć pieniądze na poczet swojego udziału w przyszłych zyskach z ran-cza, żeby pokryć skrypty dłużne. Pieniądze sprawiały, że tu powracał. A teraz z powodu pieniędzy namawiał ją do sprzedaży rancza. Przyczyniał się do tego również fakt, że go nie znosił. Zawsze nienawidził Spur Ranch. Eden wiedziała o tym. Na obrzeżach gotującego się syropu zaczęły tworzyć się bąbelki. Eden wyłączyła kuchenkę i zdjęła z niej garnek, żeby płyn przestygł. Godzinę później Vince zawołał, że węgle już się rozżarzyły. Eden wyniosła w garnku surowe steki i marynaty, a obokjarzyny zawinięte szczelnie w folię. Po chwili steki już skwierczały nad rozżarzonymi do czerwoności brykietami, a jarzyny na obwodzie grilla dusiły się wolniutko. Eden usadowiła się na wyściełanym krześle ogrodowym i sączyła z wysokiej szklanki cierpko-słodką lemoniadę, którą podał jej Vince. Automatycznie odpędziła brzęczącą tuż przy twarzy muchę. 67 W głębokim cieniu topoli panował spokój; słońce znikało za horyzontem. Nad ich głowami zbłąkany wietrzyk zaszeleścił wśród liści i zaraz znów zapadła cisza. Takie właśnie chwile Eden lubiła najbardziej - pod koniec dnia lub na samym jego początku, gdy można było dostrzec urok i nacieszyć się pięknem, niekiedy dzikim, czasem znów bardzo delikatnym, ziemi i niebios tej pustynnej krainy. W środku dnia godziny zbyt były wypełnione monotonną, wyczerpującą pracą na ranczu - czy to w palącym słońcu, czy na srogim mrozie, w dławiącym kurzu lub oblepiającym nogi błocku. Kojącą ciszę zmąciło przekleństwo, które wyrwało się Vince'owi. Klepnął siew kark. - Jak człowiek nie zwariuje od upału, to go wykończą te cholerne muchy! - Pewnie spodobała im się twoja woda po goleniu - zauważyła Eden, do której doleciał pikantny zapach jakichś korzeni i drzewa sandałowego. - Fajnie pachnie, no nie? - odpowiedział Vince z zadowoleniem. Eden mruknęła potakująco i odwróciła głowę w stronę grilla. - Chyba już pora odwrócić stek. Vince wstał, wziął do ręki długie szczypce, mocno chwycił nimi mięso i przewrócił na drugą stronę. Rozległo się skwierczenie i syk, gdy krwawy sos spłynął na rozżarzone do białości węgle; buchnęła para i Vince cofnął się o krok. - Zaraz będzie gotowe - oznajmił siadając znów na krześle. Eden uczciła sukces brata trącając się z nim szklanką, zanim wypiła kolejny łyk lemoniady. Konie w corralu tłoczyły się przy ogrodzeniu i rżały unosząc łby w górę. Gdzieś za plecami Eden rozległ się tętent końskich kopyt. Okręciła się na krześle, by sprawdzić, kto przybywa. Przygarbiony mężczyzna siedział w siodle lekko i swobodnie; miał na głowie wysoki kapelusz z opuszczonym rondem. Promienie słońca zalśniły na okrągłych okularach w stalowej oprawce. Jeźdź-cem był nadzorca bydła na Spur Ranch, Bob Waters, Indianin Paiute czystej krwi. Przebywał na ranczu już od siedmiu miesięcy. Dostrzegł siedzącą pod drzewem Eden i skierował w jej stronę konia, który zmienił kłus w człapiący trucht. Eden wstała na widok Watersa. Nadzorca zwrócił wierzchowca bokiem do niej i ściągnął lejce. Koń parsknął donośnie i zastrzygł uszami w stronę kolegów z corralu. - Wiatrak przy Fiat Rock nawalił. - Waters przekazał informację beznamiętnym tonem