Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Sprawozdanie Maltasa jeszcze go w postanowieniu utrwaliło. — Noga moja tam teraz nie postanie — rzekł ze wstrętem. — Ciotka mnie gotowa posądzić, że wypatruję spadku, o który doprawdy nic a nic nie stoję. — Ale ja stoję, i to ci mówię, że te pieniądze uważaj za swoje. Oj, ty, młody! A wiesz, że pieniądze czynią na świecie dopiero człowiekiem, dają wszystko. — Bajki! — ruszył ramionami Józef. — Poczekaj, niech no dojrzejesz! Podziękujesz mi wtedy! Już rachował, że te pieniądze ma, i umilkł rozmyślając, że je od chłopca weźmie i będzie nimi obracał. Miał już gotowe projekty. Z tym dojechali do domu i rozeszli się każdy do swych zajęć. Upłynęło dni parę. Józef był pewny, że Maric dawno wyzdrowiał; Maltas wyjechał na dobę w sprawie pieniężnej, gdy wtem nad ranem gwałtowne dobijanie się do drzwi zbudziło studenta. Rozgniewany i przestraszony zarazem, otworzył. Brudny, chociaż mąką ubielony, chłopiec z młyna stał na progu i podał mu kartkę od Piotrusia, dodając płaczliwym tonem: — Nasz stary pomarł! — Umarł! — powtórzył Reni oszołomiony i spojrzał na kartkę. Przybywaj co rychlej! Wuj nad ranem skończył. Po drodze wstąp do proboszcza! Gdy Józef wszedł do sypialni, gdzie nieboszczyk leżał, ujrzał ciotkę nieruchomą w fotelu, wpatrzoną w oblicze zmarłego, jakby sobie dotąd jasno nie zdawała sprawy z nieszczęścia. Była obrazem całkowitej prostracji. Pocałował ją w rękę — zdawała się go nie widzieć. — Ciociu! — zawołał. — Proszę stąd wyjść, wypocząć. My załatwimy wszystko. Tu cioci zbyt ciężko. Wziął ją pod ramię. Dała się prowadzić jak automat do sypialni. Wypiła na jego prośby kieliszek wina i zatrzymała go za rękę. Sięgnęła do kieszeni i oddała mu klucze od kasy. Dolna jej szczęka drżała. — Masz! Dobrze zrób, nie żałuj, stać mnie na to dla niego — wyjąkała tak zmienionym głosem, że spojrzał na nią zdziwiony. — Idź, zajmij się wszystkim! — dodała. Pozostała sama, zasunięta w fotel, zapatrzona w próżnię, otchłań jakby czując pod stopami, przerażona okropnie. Przez dwadzieścia lat nie rozstali się nigdy nawet na dobę, zżyli się jak drzewo z ziemią, jedno bez drugiego nie pomyślało nawet samodzielnie. Ona nim rządziła i przewodziła, i — rzecz dziwna — pierwszym uczuciem było uczucie słabości, osamotnienia, utraty dźwigni i opieki. Uczuła się przede wszystkim sierotą. A przy tym na widok śmierci towarzysza obleciał ją pierwszy raz w życiu lęk końca. Silna, zdrowa, pracowita, nigdy dotąd o tym nie myślała, ani o sobie, ani o nim. A oto leżał, nie było go — teraz na nią kolej! I drugie uczucie przyszło: zmęczenia, wyczerpania, starości, uczucie dobiegania do kresu, a z nim ostateczne zniechęcenie i gorycz. Miała do niego żal, że ją ubiegł, a zarazem pretensję, że jej drogę odkrył, drogę pochyłą, którą teraz okiem mierzyła, z trwogą osoby, co całe życie myślała, że to się nigdy nie skończy. I przez te godzin kilka postarzała się o łata całe, nie miała łez ni modlitwy, tylko strach i jakieś zdrętwienie nieznośne oraz poczucie strasznego jakby upadku. Przesiedziała tak długo, wciąż w próżnię zapatrzona, nie próbując się pocieszyć ni łudzić. Wreszcie jakiś obłęd ją ogarnął, straciła świadomość, on umarł czy ona. Pot zimny wystąpił na skronie. Zaczęła stękać głucho. Na to wsunął się Józef. Przeczuł w swojej delikatności, że ją zająć trzeba, ocucić. — Wysłałem depeszę, ciociu — rzekł — i przyszedłem się zapytać, czy zawiadomić sierotę. Użył najskuteczniejszego sposobu. Pani Joanna ocknęła się, spojrzała po dawnemu. — Sierotę? Przyczynę jego śmierci? Za nic! Ona dla nas nie istnieje. — Jak ciocia każe — odparł. Orzeźwiło ją to słowo. Było echem władzy. Wstała, otarła twarz i wyszła. Dom cały pełen był obcych ludzi i nieporządku. Piotruś w salonie opróżnionym ustawił katafalk i już wśród świec i krzewów leżał Maric sztywny, woskowożółty, z podwiązaną brodą i złożonymi rękami, tak niepodobny do siebie w odzieży czarnej i nowej, w pozycji uroczystej, że służba z młyna stawała zdumiona, szeroko roztwierając oczy i zapominając pacierza. Zresztą dom cały był do siebie niepodobny, zburzony, zabłocony, wyziębły. Stary lokaj chodził z pokoju do pokoju jak widmo, wytrącony też z dwudziestoletniej tradycji cichości i porządku, nic nie robiąc, tylko patrząc na posadzki brudne, na sprzęty z miejsca ruszone i wzdychając z jękiem. Zresztą brak kobiecego starania i zajęcia wszędy się czuć dawał. Pani Joanna oprzytomniała zupełnie. Poklęczała chwilę u zwłok, potem zabrała się do czynienia porządku. Ludzi niepotrzebnych odesłała do roboty, dom kazała sprzątnąć, rozmówiła się z kucharką, posłała po żałobę dla siebie i chłopców, a wreszcie zamknęła na klucz mieszkanie mężowskie i klucz ten zatrzymała przy sobie. Potem wydała rozporządzenie, kogo prosić na pogrzeb, i zaraz poszła do spiżarni, piwnicy, obór i stajen. Tylko kasę zostawiła przy Józefie i nawet nie spytała o koszt żaden. Nazajutrz zjawił się Maltas. Chwilę zabawił u zwłok, wpatrzony w oblicze starego kolegi. Podbródek mu się trząsł i oczy spoza szkieł okularów mrugały wzruszone. Potem, pożegnawszy się, spytał Piotrusia o brata i ruszył do kantoru, gdzie chłopak u biurka coś pisał. — No i cóż! — zapytał z progu. — Testament? — Nic nie wiem! — odparł Józef obojętnie. — Znaleźli pieniądze? — I tego nie wiem. Mam tyle nie cierpiącego zwłoki zajęcia. Nie pomyślałem o tym. — Zdaje mi się, że przegraliśmy! — mruknął stary markotnie. — Moja wina… Trzeba było lepiej pilnować! Hm, źle się stało; ale anim przypuszczał, że to tak groźne. Ciekawym, ile zostawił