They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

- Jak chcesz - odpowiedział Keitel, który uważał, że Bock przesadza z konspiracją. Wydrążone książki i inne chwyty z filmów płaszcza i szpady bawiły tylko amatorów. Zawodowcy woleli swoje zwyczajne metody. Lepiej byłoby na przykład wsadzić kasetę do oryginalnego opakowania, żeby udawała film. - Będą mi potrzebne fundusze. - Sto tysięcy marek - rzekł Bock, podając kopertę. - Zupełnie mi wystarczy. Czyli za dwa tygodnie? - Keitel wstał i odszedł, zostawiając Bocka z rachunkiem. Gunther zamówił następne piwo i zapatrzył się w morze, które pod bezchmurnym niebem nabrało barwy kobaltowego błękitu. Na horyzoncie przepływały statki, a nawet jeden okręt wojenny, choć z tej odległości nie można było poznać, czyj. Frachtowce płynęły spokojnie z jednego portu do drugiego, jak zawsze. Bock wspominał podobny dzień, ciepłe słońce, chłodny wiew znad wody. Niedaleko miejsca, gdzie stał, piaszczysta plaża czekała na dzieci i pary kochanków. Gunther myślał o Petrze, o Erice i Ursel, choć nie dałoby się tego odczytać z jego twarzy, z której dawno zniknęły wszelkie uczucia. Najpierw rzeczywiście płakał i wściekał się, lecz teraz paliła się w nim tylko zimna furia i pragnienie zemsty. Szkoda, że nie ma z kim podzielić tak pięknego dnia. Samotność, nawet jeśli przyszłość ześle jeszcze wiele takich dni. Gunther wiedział, że drugiej Petry już nie znajdzie. Może trafi mu się jakaś dziewczyna, ciało ma swoje potrzeby, lecz niczego to już nie zmieni. Samotność do końca życia nie była przyjemnym widokiem. Bez miłości, bez dzieci, właściwie bez przyszłości, co to za życie. Pochłonięty myślami Bock nie zwracał uwagi na resztę osób na tarasie, głównie Europejczyków, przeważnie na rodzinnych wakacjach. Rodziny śmiały się i zabawiały, piły piwo, wino czy inne miejscowe specjały, pary planowały rozrywki na wieczór, kolację przy świecach, marzyły już o chłodzie prześcieradeł, o radości i pożądaniu - o wszystkim, co utracił na zawsze Gunther Bock. Niemiec poczuł gwałtowną nienawiść do ludzi wokół siebie. Omiótł siedzących wzrokiem, jak gdyby przyglądał się osobliwym zwierzętom w zoo. Nienawidził ich za śmiech, za głupią radość, za to, że czekała ich jakakolwiek przyszłość. Niesprawiedliwość. On sam miał w życiu cel, miał ideę, o którą walczył, podczas gdy ludzie dookoła przez pięćdziesiąt tygodni w roku wychodzili po prostu z domu, jechali do pracy, wykonywali nieważne czynności i wracali do domu, by jak dobrzy obywatele Europy Zachodniej uskładać pieniądze na dwa tygodnie corocznego szaleństwa na Morzu Egejskim, na Majorce, w Ameryce - wszędzie, gdzie mogli znaleźć słońce, czyste powietrze i piasek. Ich życie było wprawdzie bezcelowe, lecz znajdowali w nim szczęście, o jakie próżno się dopominał mężczyzna siedzący samotnie ze szklanką piwa pod białym parasolem i patrzący w morze. Niesprawiedliwość, koszmarna niesprawiedliwość. Bock czuł, że poświęcił całe życie dla tych ludzi, po to tylko, by odkryć, że sami znaleźli to, co pragnął im dać. Jemu zaś nie pozostało już nic. Nic, oprócz planowanej akcji. Bock powiedział sobie, że i w tej sprawie powinien się zdobyć na szczerość przed samym sobą. Nienawidził tych ludzi. Nienawidził ich wszystkich. Jeżeli sam nie miał prawa do przyszłości, jakie prawo mieli do niej inni? Jeżeli jemu odebrano szczęście, należy je odebrać tamtym. Nienawidził tych ludzi, ponieważ się wyrzekli i jego, i Petry, i Katiego, i wszystkich, którzy walczyli z uciemiężeniem i wyzyskiem. Wyrzekając się ich, inni wybrali zło zamiast dobra i muszą teraz za to zapłacić. Bock uważał, że znaczy więcej od wszystkich tych ludzi, i że ponieważ osiągnął więcej niż oni, może z pogardą spoglądać na ich bezsensowną codzienną egzystencję. Cokolwiek postanowił uczynić dla tych ludzi - wciąż wierzył, że walczy o ich dobro - nie oni będą go osądzać. Jeśli jakaś ich liczba zginie przy okazji, trudno. Dla Bocka sąsiedzi z tarasu nie zasługiwali na miano ludzi, byli bezpostaciowi jak cienie, choć na powrót staliby się ludźmi, gdyby tylko przyjęli za swój ten sam cel co on. To nie Gunthera Bocka wyrzekli się ludzie, lecz siebie samych w chwili, gdy zaczęło im wystarczać małe szczęście płynące z życia małymi sprawami, a nie wielką sprawą. Leniwe życie. Życie bydlęce. Bock wyobraził sobie sąsiadów z głowami w korytach, chrząkających z ukontentowania nad paszą. Jeżeli nawet pewna ich liczba musi zginąć - że będzie musiała zginąć, to pewne - czym tu się martwić? Zasłużyli na to, pomyślał wreszcie Gunther. - Panie prezydencie... - Słucham, Elizabeth? - Prezydent skwitował jej żart uśmiechem