Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Poruszał się nie tak sztywno, z większym temperamentem. Było w nim coś zwierzęcego, pewność i okrucieństwo w dążeniu do celu, którego przedtem nie był pewien. Pozbył się hamulców. Jeśli jeszcze miał jakieś wątpliwości, żałował czegoś i to do tej pory nie pozwalało mu na pełną kontrolę nad sobą, a także na pewien stopień kontroli nad pozostałymi hexenwolfami - to wszystko znikło w szale mordu, jaki go ogarnął w warsztacie Pełnia Księżyca. Widać to było w jego rysach, w każdym jego kroku, w każdym błysku oczu. Człowiek stał się drapieżnikiem. Spośród drzew wyszła reszta hexenwolfów. Benn ubrana tylko w białą bluzkę koszulową i szarą spódnicę od kostiumu. W świetle księżyca widać było napięte mięśnie jej ciemnych nóg. Harris z odstającymi uszami i ciemnymi plamami pryszczy na jasnej skórze. Poruszał się niespokojnie, wydawał się wygłodniały. Wilson w pogniecionym garniturze i rozpiętej koszuli, z grubym brzuchem zwisającym nad ciemnym futrzanym pasem, który gładził i poklepywał tłustymi paluchami. Usta wykrzywiał mu paskudny, złowieszczy uśmiech. Denton podszedł do leżącego na trawie wilka i trącił go czubkiem buta. - Sześć - powiedział. - Naliczyłaś sześć? - Sześć - potwierdziła Benn gardłowym głosem. - Mogą być teraz nasze? Podeszła do Dentona i przysunęła się do niego. Uniosła nogę, ocierając się udem o jego udo, a spódnica zadarła jej się przy tym wysoko. - Jeszcze nie - odpowiedział Denton. Rozejrzał się zamyślony, a ja podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. W promieniu pięćdziesięciu metrów rozrzuconych było na trawniku kilka ciemnych kształtów, które zrazu wziąłem za nierówności terenu. Spojrzałem uważniej i w przypływie przerażającego olśnienia pojąłem, że to nie są nierówności terenu. To były wilki, moi sprzymierzeńcy. Ciemna plama, w której kierunku biegł Billy, wydała cichy skowyt i zdawało mi się, że w świetle księżyca rozpoznaję płową sierść Georgii. Rozejrzałem się, licząc poległych. Sześć. Nie potrafiłem ich rozróżnić, nie potrafiłem stwierdzić, który z nich to Tera, ale doliczyłem się sześciu wilków leżących na ziemi. Wszyscy, pomyślałem ogarnięty paniką. Żaden nie został. - Chodźcie - odezwał się Harris. W jego głosie wyczuwalne było napięcie. - Pieprzony MacFinn nie pokazuje się. Załatwmy się z nimi i chodźmy poszukać Dresdena. - Zdążymy się dobrać do twojego pasa, gówniarzu - prychnął Wilson, głaszcząc palcami futro swojego pasa. - Gdybyś nie był na tyle głupi, żeby go stracić... Harris warknął i Denton, strząsając z siebie Benn, stanął pomiędzy oboma mężczyznami. - Zamknąć się. Natychmiast. Teraz nie mamy na to czasu, Harris. Dopadniemy maga, jak tylko będziemy mogli. Wilson, trzymaj swoją tłustą gębę zamkniętą, jeśli chcesz mieć język, tam gdzie masz. Obaj do tyłu. Powarkiwali groźnie, ale odsunęli się od siebie o kilka kroków. Oblizałem wargi. Drżałem. W dłoni czułem ciężar broni. Jest ich tylko czworo, myślałem. Niecałe dziesięć metrów. Mogę zacząć strzelać od razu. Jeśli mi się poszczęści, położę wszystkich. Są wilkołakami, ale nie są nieśmiertelni. Odbezpieczyłem broń i wziąłem głęboki wdech dla równowagi. To, co chciałem zrobić, było cholernie głupie i wiedziałem o tym. Życie to nie film. Nie zdążę zastrzelić wszystkich, zanim któreś wyciągnie swój rewolwer i strzeli do mnie. Ale nie miałem wielkiego wyboru. Denton odwrócił się w stronę pagórka z ruinami świątyni i zamachał ręką. - W porządku! - zawołał. - To wszyscy. Dwie postacie ukazały się w świetle nakierowanym na ruiny świątyni i zaczęły schodzić z pagórka, zbliżając się do Dentona i hexenwolfów. Marcone miał na sobie flanelową koszulę, dżinsy i myśliwską kamizelkę. W jednej ręce niósł błyszczącą strzelbę z gigantyczną lunetą. Hendricks postępował za nim jak milcząca góra mięśni. Jego strój przypominał czarny mundur polowy. Miał przy sobie karabin, który widziałem wcześniej, nóż i mnóstwo innego sprzętu. Nieufnie spoglądał na Dentona i jego kompanów. Na widok Marconego doznałem szoku. Szczęka mi opadła i dobrą chwilę trwało, zanim doszedłem, o co w tym wszystkim chodzi. Marcone nie wiedział. Nie podejrzewał, że Denton i jego kumple przyszli, żeby go wykończyć. Musieli oskarżyć o wszystkie morderstwa MacFinna i Alfę. Więc teraz Denton miał i Alfę, i Marconego. Kiedy pojawi się MacFinn, Denton będzie mógł każdego zabić, każdego, kto wie, co jest grane, a potem opowiadać, co mu się spodoba. Każdego z wyjątkiem mnie. Mnie jeszcze nie dostał. - To wszyscy, których widzieliśmy na monitorach - poprawił go Marcone. - Mieliśmy usterkę kamery szóstej, na tylnej linii. Pan Dresden i takie usterki zazwyczaj współwystępują. Cholera. - Jest pan pewien, że mag nie jest jednym z nich? - upewniał się Denton. - Jednym z tych wilków? - Myślę, że nie - odparł Marcone. - Ale przypuszczam, że wszystko jest możliwe. Denton spojrzał spode łba. - W takim razie go tu nie ma. - Jeśli rzeczywiście rzucił panu wyzwanie, jest tutaj - stwierdził Marcone z całkowitym przekonaniem. - Tego jestem pewien. - I tak po prostu się przyglądał, jak jego przyjaciele wilkołaki giną? - nie dowierzał Denton. - Wilki są szybsze od ludzi - zauważył Marcone z naciskiem. - Może nie nadążył za nimi