Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Znaleźli miejsce, w którym najłatwiej było wspiąć się po zboczu, i po jakichś dziesięciu minutach stanęli zdyszani na szczycie. Rzucili tęskne spojrzenie za siebie, na zielone doliny Narnii, a potem odwrócili głowy ku północy. Gdziekolwiek spojrzeli, rozciągało się dzikie, rozległe wrzosowisko. Po lewej stronie widniały jakieś skały. Julia pomyślała, że to zapewne brzeg wąwozu olbrzymów, i nie bardzo miała ochotę na patrzenie w tym kierunku. Ruszyli w drogę. Torfiasty grunt uginał się przyjemnie pod nogami, a z góry świeciło blade zimowe słońce. W miarę jak zagłębiali się we wrzosowisko, uczucie samotności i pustki rosło; tylko od czasu do czasu słyszeli krzyk czajki lub widzieli samotnego jastrzębia. Kiedy się zatrzymali w niewielkiej kotlince, aby odpocząć i napić się wody, Julia pomyślała, że mimo wszystko chyba polubi przygody, i wypowiedziała to na głos. - Jeszcze żadnej nie mieliśmy - zauważył błotowij. Marsz po pierwszym odpoczynku - tak jak poranki w szkole po pierwszej przerwie lub podróż po- ciągiem po przesiadce - nigdy nie jest już taki jak przedtem. Kiedy znowu ruszyli w drogę, Julia spostrzegła, że skalista krawędź wąwozu bardzo się do nich przybliżyła, a same skały były teraz o wiele bardziej strome i o wiele wyższe niż na początku. Prawdę mówiąc, przypominały skalne wieżyczki o bardzo dziwacznych kształtach. "Naprawdę, jestem pewna, że te wszystkie opowieści o olbrzymach mogą się brać z takich śmiesznych skał - pomyślała Julia. - Gdyby się przechodziło tędy późnym wieczorem, kiedy się ściemnia, można by łatwo pomyśleć, że te skaliste słupy to olbrzymy. Na przykład ten jeden, o tam! Można sobie wyobrażać, że ta bryła skały na szczycie to głowa. Może trochę za duża w stosunku do reszty ciała, ale do jakiegoś brzydkiego olbrzyma mogłaby pasować. A te jakieś krzaczaste rzeczy... sądzę, że to wrzos i gniazda ptaków... mogłyby być włosami i brodami. A te sterczące po obu stronach płaskie głazy... zupełnie jak uszy! Okropnie wielkie, ale ośmielam się twierdzić, że ol- brzymy na pewno mają uszy jak słonie. A... ooooooch!" Krew zastygła jej w żyłach. Skalisty słup poruszył się. To rzeczywiście był olbrzym! Nie mogła się mylić, zobaczyła, jak odwraca głowę. Zdołała nawet spostrzec wielką, głupawą, pucułowatą twarz. Wszystkie te "skały" były po prostu olbrzymami! Stało ich tam ze czterdziestu lub pięćdziesięciu w jednym rzędzie. Nie ulegało wątpliwości, że stoją na dnie wąwozu i rozglądają się po wrzosowisku z łokciami opartymi na jego krawędzi, jak ludzie oparci o niski murek - jak leniwi parobcy w jakiś piękny poranek po śniadaniu. - Idziemy dalej prosto - wyszeptał Błotosmętek, który także je dostrzegł. - Nie patrzcie w ich kierunku. I COKOLWIEK się stanie, nie uciekajcie. Złapią nas w ciągu jednej sekundy. Tak więc szli dalej, udając, że wcale olbrzymów nie zauważyli. Przypominało to przechodzenie przez bramę domu, w którym jest zły pies, tyle że było jeszcze gorsze. Olbrzymów było mnóstwo. Nie wyglądały ani na zagniewane, ani na uprzejme; nie wydawały się w ogóle nimi interesować. Nic nie wskazywało na to, że widzą trójkę wędrowców. I wtedy - uiiizzz - uiiizzzz - uiii! - jakieś ciężkie przedmioty zaświstały w powietrzu i ze dwadzieścia kroków od nich wylądował z łoskotem wielki głaz. A potem - łup! - inny upadł kilka metrów za nimi. - Celują w nas? - wyjąkał Eustachy. - Nie - odrzekł Błotosmętek. - Bylibyśmy o wiele bardziej bezpieczni, gdyby w nas celowali. Próbują trafić w TO: ten kopiec, tam, nieco w prawo. Nigdy w NIEGO nie trafią. KOPIEC jest bezpieczny, mają bardzo liche oko. Bawią się w rzucanie do celu w większość pogodnych poranków. To chyba jedyna gra, której zasady są w stanie pojąć. Nastały straszne chwile. Długi rząd olbrzymów zdawał się nie mieć końca, a wielkie głazy nieustannie fruwały w powietrzu; niektóre padały naprawdę bardzo blisko. A zupełnie niezależnie od tego prawdziwego zagrożenia już same ich twarze i głosy mogły śmiertelnie przerazić każdego. Julia starała się na nich nie patrzyć. Po jakichś dwudziestu pięciu minutach wśród olbrzymów najwidoczniej wybuchła kłótnia. Przerwała ona złowrogie rzucanie do celu, ale i tak trudno było uznać za bezpieczną sytuację, w której trójka wędrowców znalazła się o milę od kłócących się między sobą olbrzymów. Wrzeszczały i drwiły jeden z drugiego długimi, bezsensownymi słowami, z których każde liczyło ze dwadzieścia sylab. Szwargotały do siebie, aż piana toczyła się im z ust, podskakiwały z wściekłości, a każdy podskok wstrząsał ziemią jak bomba. Tłukły się po głowach wielkimi, kamiennymi młotami, lecz ich czaszki były tak twarde, że młoty odskakiwały, raniąc boleśnie nie głowy ofiar, ale palce zadających ciosy, którzy ze skowytem odrzucali owe prymitywne narzędzia. Były jednak tak głupie, że za chwilę powtarzały dokładnie to samo. Dla małych wędrowców oka- zało się to zbawienne, bowiem nie minęła godzina, gdy wszystkie olbrzymy miały tak poranione ręce, że usiadły i zaczęły płakać z bólu. A kiedy siedziały na dnie wąwozu, ich głowy nie wystawały już ponad jego najeżoną skałami krawędź. Słychać było tylko skowyty, szlochy i buczenie, jakby w wąwozie porzucono gromadę wielkich, zdziczałych dzieciaków. Te głosy dźwięczały w uszach Julii jeszcze wówczas, gdy odeszli już ponad milę od tego miejsca. Tej nocy obozowali na odsłoniętym wrzosowisku i Błotosmętek pokazał dzieciom, jak najlepiej wykorzystać koce, śpiąc do siebie plecami. (Śpiący grzeją się nawzajem, a jednocześnie można się przykryć dwoma kocami naraz.) Ale i tak było dość chłodno, a grunt był twardy i nierówny. Błotowij powiedział, że poczują się lepiej, kiedy pomyślą, jak zimno będzie później, na dalekiej północy, ale nie bardzo to poskutkowało