Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Co? Nie umiał tego sprecyzować i czuł się nieswojo. – Niech mnie pani połączy, proszę, z żandarmerią w Sancerre. Chcę mówić z komendantem, jeśli jest, oczywiście... A jeśli go nie ma, to z kimkolwiek w jego biurze... Chodził wzdłuż i wszerz gabinetu. Za dwa tygodnie, myślał, sprawa zostanie prawdopodobnie zamknięta i będzie mógł wyjechać wraz żoną do Meung-sur-Loire, gdzie odpręży się w ich własnym domku. Nie było stamtąd daleko do Sancerre. – Halo, tak... Komendant żandarmerii w Sancerre? Tu komisarz Maigret z Policji Kryminalnej. Przepraszam, że pana niepokoję dla zwykłej informacji, ale może ona mieć duże znaczenie. Macie tam u was winogradnika, niejakiego Michou?... – Mamy dwóch Michou i, co zabawniejsze, nie są spokrewnieni... – U jednego z nich mieszka matka, od pięciu lat mniej więcej, dłuższy czas była dozorczynią w Paryżu... – Clémentine Michou, tak... – Nadal jest u syna? – Zmarła w zeszłym roku... Wciąż to samo: krok naprzód, krok do tyłu... – Chce pan pomówić z jej synem? – Nie. Tylko ona mogłaby odpowiedzieć na moje pytania. To stara sprawa, sprzed dwudziestu lat... – W takim razie domyślam się... Sprawa Viviena, nieprawdaż? Jak idzie? – Źle. Zwłaszcza teraz... Liczyłem na tę Michou, zmarła o rok za wcześnie... Dziękuję, panie komendancie... Jak będzie z winem w tym roku? – Jeśli nie popsuje się pogoda, będzie to rok wyjątkowy. – Życzę wam tego... Dziękuję... Usiadł za biurkiem. Podczas całej rozmowy stał wyglądając przez okno. Patrzył zafascynowany na czerwono-czarny holownik, który ciągnął cztery barki. – Już jestem, szefie... – Nic? – Żadnego dossier z jej nazwiskiem, a ci z obyczajówki nic o niej nie słyszeli... Zaterkotał telefon. – Ktoś do pana, panie komisarzu, ale nie chce podać nazwiska. – Niech pani jednak połączy... Głos był przytłumiony. Mężczyzna nie chciał, by go poznano, mówił zapewne przez chusteczkę. – Chce pan dobry cynk, panie Maigret? – Na jaki temat? – Na temat sprawy, którą się pan chwilowo interesuje. Niech pan sobie zapisze nazwisko, które podaję: Mahossier... To wszystko. Pana kolej... I odłożył słuchawkę. Rozdział 5 – Torrence! Przynieś mi z pokoju inspektorów książkę telefoniczną. Maigret odszukał w spisie nazwisko Mahossier. Nie wyobrażał sobie, że jest ich aż jedenastu, i to tylko w Paryżu. Którego chciał wskazać anonimowy informator? Maigret wziął się do roboty, uprzedziwszy panienkę z centralki, że na dłużej zajmuje linię. Pierwszy z Mahossierów, którego zawodu nie podano, nie odpowiadał na sygnał. Podobnie było w drugim przypadku. Potem trafił na właścicielkę kwiaciarni w Passy. – Zastałem pani męża? – Nie mam już męża. Od pięciu lat jestem rozwódką. Następny numer i znów milczenie. Większość paryżan przebywała oczywiście na wakacjach. Połączył się ze szkołą daktylografii i stenografii na bulwarze Woltera – nikt nie podniósł słuchawki. Kolejny Mahossier także milczał. To już czwarty. Pozostawało ich jeszcze siedmiu i Torrence stojący przy oknie podziwiał cierpliwość swego szefa. Maigret pominął piąty numer, bo należał on do lekarza z placu des Vosges, a chwilę później uzyskał połączenie z przedsiębiorstwem robót tynkarsko-malarskich na avenue Trudaine. – Halo! Z kim chce pan mówić? – Z panem Mahossier. – Pan Mahossier wyjechał wczoraj do La Baule. – Długo go nie będzie? – Co najmniej trzy tygodnie. Może cztery. A kto mówi? – Czy to jego mieszkanie prywatne? – Nie. Biuro i magazyny. Państwo Mahossier mieszkają na ulicy Turbigo. – Mają willę w La Baule? – Tak. „Pins Parasols”. Wyjeżdżają tam rokrocznie od lat dziesięciu. Avenue Trudaine przywiodła go z powrotem na Montmartre. A ulica Turbigo znajdowała się blisko Hal. Maigret znów zaczął krążyć po gabinecie. Bał się trochę ośmieszyć – nawet w oczach Torrence’a – przywiązywaniem zbyt wielkiej wagi do anonimowego telefonu. – Bądź łaskaw zadzwonić do Air Inter. Spytaj, czy jutro rano jest samolot do La Baule i czy możliwy byłby powrót tego samego dnia. Torrence wyszedł, by zatelefonować z sąsiedniego pokoju, i zjawił się w parę minut później. – Jest samolot o dziesiątej rano, a z La Baule do Paryża o osiemnastej trzydzieści. Zarezerwować panu miejsce? – Bardzo proszę. Mahossier... Mahossier... Maigret powtarzał sobie to nazwisko, wysilając aż do bólu pamięć. Znał je, słyszał je w każdym razie lub widział na jakimś szyldzie. Poszedł na górę do sędziego śledczego. – Ma pan coś nowego, panie Maigret? – przywitał go uprzejmie młody Cassure. – Niewiele nowego, znaleźliśmy jednak nazwisko i stary adres dziewczyny, dla której Vivien opuścił żonę i córkę. – Co się z nią dzieje? – Konsjerżka nastała tam nie tak dawno. Poprzednia przeniosła się do Sancerre... zresztą już nie żyje... lokatorzy to ludzie przed czterdziestką. Zawahał się, ale zebrał się na odwagę. – Dostałem anonimowy telefon... – Znowu od jakiegoś pomyleńca? – Nie wiem. Może warto by zaryzykować. Mówił o niejakim Mahossier. W książce telefonicznej jest ich jedenastu. Siedmiu na wakacjach. Wśród czterech pozostałych wydaje mi się podejrzany tylko właściciel przedsiębiorstwa robót malarskich. – Chce się pan z nim zobaczyć? – Za pańskim przyzwoleniem. Wczoraj wyjechał z żoną do własnej willi w La Baule. Nie wróci przed trzema tygodniami