Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Był to siwiejący już, słusznego wzrostu mężczyzna, twarzy raczej posępnej i surowego wyrazu niż miłej i sympatycznej, znać w nim było człowieka nawykłego do panowania nad ludźmi i przejętego wielkim posłannictwem swoim. Zaczytany w księdze, zadumany nad nią, jeszcze się nie domyślał nawet nadchodzącego gościa, gdy pani Noskowa w ganku stanęła. Zdziwiony nieco, podniósł głowę i powoli opuszczając brewiarz, zawołał: — Pani dobrodziejka? Tu? A cóż za cud? W Borowcach obcy człowiek? Cóż się stało?! — Pozwól mi siąść i odetchnąć, księże kanoniku — poczęła Noskowa, której głos, postawa, ruchy zupełnie się teraz zmieniły. We dworze widocznie była wymuszoną i baczną na wrażenie, jakie uczyni, teraz, wobec starego znajomego, twarz jej śmielszą się stała, wejrzenie poufalsze, mowa mniej wyszukana. Czuć było, że jej tu lżej i swobodniej; oglądała się dokoła, uśmiechała, poprawiała ubranie, ocierała oczy. — A! — rzekła na koniec. — Odbyłam straszną pańszczyznę. — Droga okropna być musi! — zawołał kanonik. — Droga, fraszka! Ale bytność na zamku... — Na zamku! Na zamku! — wykrzyknął kanonik, kładnąc brewiarz na ławce i z rękami załamanymi postępując ku wdowie. — Jak to? Pani byłaś na zamku? U Dobków? — Ano, byłam, byłam i miałam przecie szczęście — rzekła, uśmiechając się, wdowa — rozmawiać z panem Salomonem. Nastraszyłam jego córkę, znudziłam, jak się zdaje, jego kuzynkę i zmęczyłam starego, ale koniec końców, przyrzekł mi być opiekunem i obrońcą. To mówiąc, wdowa uśmiechnęła się tryumfalnie, zamyślona, a kto by był umiał czytać w jej twarzy, wyczytałby może w niej nadzieję, że te zdobycze na tym się jeszcze nie skończą. — Jejmość dobrodziejka, widzę — rzekł kanonik, wpatrując się w nią — lekce to sobie ważyć się zdajesz, coś dokazała. Ale to rzecz wielka, to prawie cud, kto zna tych Dobków, przeszłych i teraźniejszego. Są to ludzie, jest to rodzina unikająca wszelkich styczności ze światem, nie dająca ani się dotknąć do siebie obcym, ani wejrzeć w swe życie. Nasz pan Salomon, nie wiem czy od śmierci żony rozmawiał z obcą niewiastą! Nigdy żaden z nich nikomu ręki i rady nie podał! I on, on pani przyrzekł opiekę! — Ale tak jest, najuroczyściej! — śmiejąc się rzekła wdowa. — No, dziki jest, to prawda, ale ja go powoli przyswoję. Musi przyjechać do mnie, do Smołochowa. Kanonik popatrzał uważnie na twarz wdowy, jakby w niej myśli jej czytał, i głową poważnie trząść zaczął, brwi ściągając. — Cóż by to było! Co by to było, gdybyś ich waćpani mogła z tego zgubnego osamotnienia wyprowadzić! — zawołał. — Nie wyrachowane a bardzo szczęśliwe owoce przyniosłaby ta bytność jej na zamku. Winszowałbym pani tej zdobyczy i wpływu, jaki byś na ojca, na córkę, na cały ten dom wywrzeć mogła. Ja tu z dawna żyję, jak pani dobrze wiadomo, patrzę na nich, niejednokrotnie zbliżyć się starałem; nie mogą mi nic zarzucić, a mam za sobą powagę sukni duchownej i stanu kapłańskiego, przecież zimną mnie zawsze oblewali wodą i zasieki stroili przede mną, abym się nadto nie zbliżał. Dobek, człek zdziczały, o groszu tylko myślący. Laura, puste i popsute dziewczę, której woli nikt i nic pohamować nie może, a co się tycze panny Henau, tej nikt nie zrozumie. Nie wiem, czym trzy słowa z ust jej słyszał od czasu, jak tu jest. Ruszył ramionami kanonik i mówił dalej: — Bardzo bym jejmości dobrodziejce winszował, gdybyś do tego domu wnijść mogła, a użyła wpływu swojego na dobre, co jest jej obowiązkiem. Wdowa milczała i oczy wlepiwszy w kanonika, słuchała go z wielką uwagą. — Katolicy są — mówił ciągle proboszcz — a mimo to ani do kościoła, ani dla sług jego nic nigdy na zawinięcie palca dać nie chcą; nic ich nie obchodzi, czy dach na kościele pada, czy bydło na grobach cmentarnych się pasie... prawda, że oni swoje groby zabezpieczone pod kluczem trzymają. Stary Salomon obrzydły skąpiec i jak Żyd chciwy na pieniądze. — Czy myślisz., księże kanoniku, że w istocie tak bogaty, jak ludzie głoszą? — spytała cicho Noskowa. Kanonik się uśmiechnął. — Moja mościa dobrodziejko — rzekł — to, co ludzie głoszą, jest zaledwie cząstką tego, co on ma. Mogę obrachować, co od czasu mojego tu pobytu wzięli za same towary leśne, przez ręce Arona. Ogromne sumy wpłynęły, grosz nie wyszedł nigdzie. Ten człowiek musi mieć skrzynie złota! A z tego, co mu po dziadach i ojcu zostało, bo wszyscy byli oszczędni, wszak także nie wydano złamanego szeląga. Pani Noskowa z zajęciem wciąż słuchała opowiadania, oczy się jej paliły, widocznie marzenie jakieś chodziło po czole, które się ściągało i wygładzało, po ustach uśmiech błądził dziwny, zagadkowy. — I wszystko to — dokończył ksiądz Żagiel — wszystko to spadnie na tę dziewczynę, którą tak wychowali, że tego nikt w świecie na żadnym nie utrzyma wędzidle. — Czy tak swawolna? — spytała wdowa