Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Do ogromnego pokoju światło wpadało przez cztery okna. Mimo woli skuliłam się, w takiej sali jest nad wyraz nieprzytulnie i nawet trochę strasznie, bliższa memu sercu jest architektura starej Moskwy: niewielkie, nawet małe sypialnie. - Proszę się przyznać! - wykrzyknęła Inga Fiodorowna. -Pani chlebodawczyni nie ma tak wspaniałej sypialni! W głosie gospodyni brzmiała prawdziwa duma. Dopiero teraz dotarło do mnie, że wzięła mnie za kogoś ze służby, kto miał obejrzeć dom. Indze Fiodorownie nawet do głowy nie przyszło, że stoi przed nią nowa potencjalna właścicielka budynku. Najwyraźniej żona Kolczużkina nigdy nie zajmowała się sprawami domowymi. Chociaż podobno sama zaprojektowała wystrój wnętrz! Tak bym chciała z nią porozmawiać. Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł. - Na jak długo wyjechali pani chlebodawcy? - zapytałam Ingę Fiodorownę. - Dlaczego wyjechali? - zdziwiła się. - Bo w domu nikogo nie ma. - Malika Jusupowna jest w pracowni - wyjaśniała gospodyni - wraca stamtąd do domu około dziesiątej wieczór, a Marlen Fridrichowicz przeważnie o północy, chociaż teraz wyjechał służbowo. Jeszcze bardziej zapragnęłam poznać tę kobietę. No proszę, ma wspaniały, ogromny dom za miastem, a jeździ do pracowni! Dlaczego nie miałaby urządzić sobie miejsca do pracy tutaj? Schyliłam się i zajrzałam pod łóżko. - A jednak! Podłogi są odkurzone byle jak, tam jest pełno kurzu! - To niemożliwe! - oburzyła się Inga Fiodorowna i również się pochyliła. Potrzebowałam sekundy, żeby ściągnąć z nadgarstka drogi, ozdobiony brylantami zegarek i wsunąć go pod poduszkę. - Jeszcze dziś zwolnię sprzątaczkę! - gniewnie krzyknęła Inga Fiodorowna, prostując plecy. Następnym pokojem była sypialnia Marlena Fridrichowicza, również absurdalnych rozmiarów, zapchana ciężkimi meblami z masywnego drewna. Wskazałam palcem fotografie stojące na długiej półce, umieszczonej nad łóżkiem. - Kim jest ta piękność? Prawdę mówiąc, byłam trochę nieszczera, nazywając pięknością czarnowłosą kobietę, uwiecznioną na zdjęciach. Damulka mocno przypominała wronę: chuda, o niewielkich okrągłych oczach i zbyt długim nosie. - To Malika Jusupowna - poinformowała mnie z dumą Inga Fiodorowna. - Marlen Fridrichowicz uwielbia żonę, wszędzie porozstawiał jej fotografie: w domu, w pracy, nawet w samochodzie. Postarałam się nie uśmiechnąć. W ostatnich latach nasi politycy zaczęli usilnie podkreślać swoje silne więzi rodzinne. Z pewnością zrozumieli, że prostym ludziom, w szczególności kobietom, które stanowią większość aktywnego elektoratu, prędzej przypadnie do gustu porządny mężczyzna niż lekkomyślny kawaler, przefruwający z kwiatka na kwiatek. Dlatego też gazety zapełniły rodzinne fotografie najróżniejszych kandydatów na wszelkie możliwe stanowiska. Czasem te zdjęcia były śmieszne, czasem idiotyczne, czasem zainscenizowane, ale fakt pozostaje faktem. Większość urzędników państwowych średniego i wyższego szczebla również zaczęła ozdabiać biurka portretami swoich małżonek i dzieci. Wprowadził taką modę, choć może się to wydawać dziwne, Bili Clinton. W swoim czasie telewizja pokazała wywiad z amerykańskim prezydentem, którego udzielił w Sali Owalnej Białego Domu. Kamera zademonstrowała widzom biurko „pierwszego obywatela Ameryki", a tam, w rzeźbionych ramkach, widniały portrety jego żony Hilary i córki Chelsea. Tak więc Kolczużkin w przededniu wyborów udaje przykładnego, rodzinnego człowieka. I wtedy pojawiła się w mojej głowie jeszcze jedna myśl. Znów się nachyliłam i kontynuowałam: - No wie pani! Nasz dom może nie jest tak wytworny, jak wasza willa, za to gospodyni Irina skrupulatnie pilnuje czystości! A tu pod łóżkiem spokojnie można sadzić kartofle! Inga Fiodorowna nabrała koloru ugotowanych buraczków ćwikłowych i zajrzała pod dwumetrowe łoże. Ja natychmiast chwyciłam jedną z fotografii, schowałam do torebki. - Skandal - zimnym głosem oświadczyła gospodyni. - Bardzo dziękuję, że zwróciła mi pani uwagę na nieporządek. Jak dotąd ufałam naszej sprzątaczce, tymczasem okazuje się, że zbyt pochopnie. Straciłam kilka godzin na oglądanie domu i ogrodu. W końcu wsiadłam do samochodu i wyjęłam zdjęcie. Trudno by Malikę Jusupownę nazwać pięknością, lecz należy przyznać, że damulka miała dość oryginalną urodę, wąską twarz o wystających kościach policzkowych. Oczy nie były skośne, powieki lekko tylko unosiły się do skroni, nos, wprawdzie trochę za długi, a usta zbyt małe, ale czoło wysokie, czyste, włosy również wspaniałe. Nawet na tej amatorskiej fotografii widać, że muszą być gęste, ciężkie, błyszczące. Właściwie Malika Jusupowna robiła wrażenie osoby niezbyt sympatycznej, ale jej twarz, nieco egzotyczna, wschodnią, łatwo było zapamiętać. I na tym fakcie budowałam swoje proste wnioski. Lubieżny staruszek, spędzający czas przy oknie z lornetką polową, mógł widzieć twarz kobiety, która z zimną krwią wrzuciła Jewgienija do rzeki. Coś mi podpowiadało, że damulką odzianą w sukienkę Liki była Malika Jusupowna. Istniał tylko jeden sposób na potwierdzenie tego przypuszczenia, więc pojechałam na nabrzeże. Nie znałam ani adresu, ani nazwiska, ani imienia dziadka. Pewnie w sądzie, podczas rozprawy, odczytywano wszystkie jego dane, ale wyleciały mi już one z głowy. Nie traciłam jednak ducha. Znam miejsce, gdzie dokonano przestępstwa, i pamiętam jeszcze, że dziadunio mieszka na poddaszu. W tej okolicy rzeka lekko skręca, a na nabrzeżu stoi tylko jeden budynek mieszkalny, wysoki, wielopiętrowy, z jedną klatką schodową. Staruszek musi mieszkać właśnie w tym domu, nigdzie indziej, wokół jest pusto, widać tylko jakieś garaże. Rozdział 14 Dotarłam na miejsce i musiałam stwierdzić ze smutkiem, że na ławeczce przed klatką schodową nie ma nikogo. To zrozumiałe, w końcu siąpił cały czas okropny drobny deszczyk, więc nawet najbardziej zawzięte plotkary wolały siedzieć w domu i patrzeć w kolorowe telewizory, emitujące meksykańskie seriale. Zastanowiłam się chwilę, po czym weszłam na przedostatnie piętro i zadzwoniłam do drzwi jakiegoś mieszkania. Usłyszałam szuranie, i zaraz w progu stanęło niewiarygodnej tuszy babsko, mniej więcej w moim wieku, może trochę starsze. W ślad za tłuściochą na klatkę schodową wypłynął odurzający zapach zupy na mięsie. Olbrzymka trzymała w rękach bochenek białego chleba. - Dzińdbry - burknęła. - Myślałam, że to mój chłop wrócił. - Dzień dobry - rzekłam z uprzejmym uśmiechem. - A pani czego potrzeba? - dość życzliwie zapytała góra mięsa z bułą. - Mam pewną sprawę - zaczęłam się wahać - ale właściwie sama nie wiem, jak to powiedzieć... - Że co? - Baba przechyliła głowę na bok. - Sprzedajesz różne duperele? - Nie, nie, sprawa jest bardzo delikatna. Widzi pani, mam córkę, śliczną dziewczynę, ma dziesięć lat, ale wygląda na piętnaście, taka duża. - Że co? - powtórzył babsztyl. - Nic nie łapię, co ja mam z tym wspólnego? - Dziewczyna uczy się tutaj, szkoła jest niedaleko pani domu - kłamałam jak z nut