Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Oby płomienie żądz moich nie rozproszyły ciemności Noca. Niech śmierć odnajdzie mnie, gdy zachód słońca mego życia połączy w jedno Noc i Dzień. Po niebie przemknął ptak. Był wielki i nie poruszał skrzydłami. Szybował wysoko, zataczając kręgi. Bisenna rozszerzył ze zdziwienia oczy, gdyż dostrzegł trzymanego w ptasich szponach człowieka. Agni również go zobaczyła. Zadarła głowę tak wysoko, że ponownie straciła równowagę i rozcięła tym razem dolną wargę o kościsty pancerz swojego wierzchowca.Właśnie dotarli do rozległego wrzosowiska, pokrywającego wystrzępiony brzeg płaskowyżu. W dole, spowita niebieską mgiełką, rozciągała się dolina Dogodoto.Mikkoli i jego strażnicy czekali tu już od jakiegoś czasu. Książę, przebrany w lekką, skórzaną zbroję, dopinał klamry czarnego hełmu, zakrywającego uszy i kark. Głośno i żartobliwie rozmawiał z dziwnym, małym człowiekiem, okrytym płaszczem z orlich piór.Żołnierze sprawnie, jak na ćwiczeniach, zatoczyli krąg i na komendę zsiedli z koni, okrążając spięte łańcuchem wierzchowce Sendilkelma i jego kompanii. Rycerz Ruffil podał rękę Agni i pomógł jej zeskoczyć z wysokiego siodła. Ponieważ wylądowała na ziemi niezbyt zgrabnie, obrzuciła wojowników wściekłym spojrzeniem. Tylko Bisenna odważył się lekko uśmiechnąć.— Zechciejcie zsiąść z koni, szlachetni panowie — powiedział Ruffil i zamaszyście wskazał ziemię. — Wiem, że wasze horenhoj wymaga, byście byli o to poproszeni, więc właśnie to czynię.Pierwszy zeskoczył na ziemię Czomon, wywijając w powietrzu podwójne salto.— Pięknie, pięknie. Na pewno zaraz się nawrócą — mruknął Al Cheger i wygramolił się ze swojego kosza.Po chwili wszyscy podeszli do księcia, zajętego mocowaniem do swej zbroi licznych rzemieni i sprzączek. Dopiero z bliska można było zauważyć, że zbroja ta pokryta jest setkami magicznych run i ptasich symboli.Sendilkelm oddalił się nieco, podchodząc do krawędzi urwiska. Gdy spojrzał w dół, zaskoczył go ciepły podmuch wiatru. Pionowa, wysoka na kilka tysięcy stóp ściana czerwonej skały okazała się schronieniem dla niezliczonych kolonii ptaków. Krążyły między gniazdami, atakowały się, ganiały, porywały zdobycz i wypełniały swe pionowe miasto nieustającym wrzaskiem. Nadszedł Bisenna. Zatrzymał się trzy kroki za rycerzem i z wyraźną, niechęcią ogarnął spojrzeniem wyrastającą z doliny twierdzę Dogodoto.W tym czasie książę Mikkoli wymienił ostatnie słowa z człowiekiem w orlim płaszczu i z uśmiechem na twarzy zbliżył się do Agni.— Czy nie marzyłaś kiedyś, pani, o lataniu? — zagadnął uprzejmie, po czym ujął dziewczynę pod łokieć i podprowadził do krawędzi urwiska.— Ależ ja już latałam, panie — odparła wesoło i otarła rękawem krew z wargi. Widząc to, Ruffil podał jej kawałek materiału i uśmiechnął się z troską.— Czyżby? — kontynuował książę. — Opowiedz mi o tym, pani, jestem prawdziwym miłośnikiem tej sztuki.— W moim rodzinnym Szukarnie skakałam do morza z wysokiego urwiska... no, może trochę niższego niż to. Skoczyłam razem czterdzieści pięć razy i w tej liczbie nikt ze znanych mi żywych ludzi dotychczas mi nie dorównał.— Twa odwaga, pani, i twe matirhoj są wielkie jak to urwisko — sztucznie roześmiał się Mikkoli i szeroko rozpostarł ramiona, jakby chciał rzucić się w dół.Bisenna i Sendilkelm spojrzeli na siebie. Myśleli o tym samym: jak długo będą lecieć, nim roztrzaskają się o skały? Byli pewni, że, jako ofiara dla timajskich bogów, zaraz zostaną zepchnięci w dół.Książę skinął na swoich strażników, którzy natychmiast rzucili się do koni uwiązanych przy kępie wrzosów, po czym znikli za krzewami, wykrzykując coś do siebie w im tylko znanym dialekcie wojennym, a w chwilę potem wrócili, taszcząc po ziemi długie, owinięte czarną skórą nosidło. Rozpletli wiązania i w najbardziej wydeptanym miejscu rozłożyli... kości. Były długie na osiem łokci, okute w stal i powiązane rzemiennymi cięgnami. Ich powierzchnię szczelnie pokrywały malowane czerwoną farbą ptasie symbole, stanowiące niewątpliwie zapis tysięcy zaklęć. Żołnierze uwijali się prędko i z dużą wprawą. Dwóch z nich przyniosło na plecach skórzany wór. Wyciągnęli z niego szeleszczącą płachtę, uszytą z preparowanych błon nietoperzy jaskiniowych i kunsztownie pomalowaną w magiczne wzory. Po naciągnięciu na kościany szkielet, trzeszczała i furkotała na wietrze jak żagiel. Z tyłu, przymocowane do długich na cztery łokcie rzemieni, powiewały wielkie pióra górskich orłów. Na komendę człowieka w ptasim płaszczu żołnierze podnieśli skrzydła w górę. Były szerokie na dwadzieścia łokci. Pokrywająca je błona napinała metalowe ścięgna kościanej konstrukcji. Żołnierze nadal się uwijali. Z okutych kości, pod środkowym łączeniem skrzydeł, powstały wkrótce dziwne odrosty, podobne do wielkich szponów.Książę nie krył podniecenia. Biegał między żołnierzami jak mały chłopiec, dotykał wszystkich części konstrukcji, wciąż coś do siebie szeptał, poklepywał po ramionach pracujących wojowników, a patrząc na wielkie skrzydła, podrygujące w powiewach ciepłego wiatru, uśmiechał się szeroko