Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ta naiwna euforia trwała aż do następnego wybuchu pocisku z kolejowego moździerza i zaraz Joanna zawołała: - Przerwa na linii do Ewy! - Teresa, idziemy! - powiedziałem sucho. Mogłem wysłać chłopców, którzy przyprowadzili motorniczego, mogłem ściągnąć inny patrol, który zapadł gdzieś na Szustra, w centrali automatycznej, uruchomionej przez nas w sierpniu, ale już zrypanej przez krowy, ale poczułem, że właśnie teraz powinienem znowu wyjść w świat i naprawić tę linię razem z Teresą. Taką jej wyznaczyłem randkę. Teresa spojrzała na mnie z radością i chwyciła aparat; sam zarzuciłem na plecy torbę narzędziową. Kazałem obu chłopcom pilnować ośrodka; motorniczy zapadł w sen i nie zauważył naszego wymarszu. Na dworze strzelała tylko artyleria - wobec porannego piekła wydawało się to łechtaniem. Zaczynało się zmierzchać, deszcz ustał, ale ciężkie chmury zwisały nam nad głowami, a chłodny już wiatr przypominał o jesieni. I pogoda domagała się zakończenia naszego przedsięwzięcia, bo jak tu myśleć o walkach w zimnie i wilgoci, bez opału, w rozbitych domach bez szyb i w perkalowych kombinezonach na grzbiecie? Czas było umierać. Szliśmy z Teresą wzdłuż trasy kabla w stronę Alei Niepodległości. Posuwałem się z wolna, małymi kroczkami, bo tyłek czuwał. Kabel biegł pod płotem, zagmatwany często w dzikim winie. Teraz można było odgiąć kark i lepiej się rozejrzeć: dzielnica, do niedawna rozkwiecona ogródkami, czerwieniejąca dachami wśród zieleni, wyglądała jak odarty z mięsa szkielet, zryta lejami, czarna od dziur, szara od gruzu i brązowa od ogołoconych gałęzi. Szliśmy z Teresą w milczeniu, przejęci tym obrazem konania. Kabel, zawieszony tu na drzewach, zwisał po obu stronach ulicy Weinerta. Niestety, nie mogłem wleźć na drzewo z moją raną. Spojrzałem na Teresę: ta wdrapała się ze zwinnością akrobaty. Zawsze podziwiałem jej fizyczną sprawność, zdobytą przez ćwiczenia gimnastyczne. Błyskawicznie zeskoczyła z kablem, wdrapała się na drzewo po drugiej stronie ulicy, zrzuciła z niego kabel i podała mi obie końcówki do złączenia. Dotąd nie zamieniliśmy ani słowa. Żałowałem tej zmarnowanej miłości, i to chyba nie z naszej winy, ale wydawało mi się teraz, że nie mogę już nic dla nas zdziałać. Wolałbym pewno umrzeć z nią razem, bo czegóż oprócz śmierci mogłem się spodziewać tego dnia moich urodzin, ale nawet nie umiałem wyrazić uczuć tak, by nie zabrzmiały śmiesznie. Nie byliśmy wtedy skłonni do patosu i pompatycznych słów. Umierający chłopcy nie krzyczeli: "Niech żyje Polska", jak pierwsze ofiary egzekucji, zanim zaczęto im gipsować usta, bo nikt ich nie słyszał w huku detonacji. Co miałbym teraz powiedzieć Teresie? Sama przecież wszystko rozumiała. Potrzebowałem jej obecności. - Dziękuję, Teresko - powiedziałem ciepło i zabrałem się do złącza. Teresa przygotowała już aparat, podała mi słuchawkę i nawet pokręciła korbką induktora: obsługiwała swego mężczyznę. Zgłosiła się zaraz Joanna, a za chwilę, z drugiej strony, odezwał się mój przyjaciel Ziemowit. - No, nareszcie - powiedział. - Cieszę się, że żyjesz, Ziemowit! - zawołałem. - Witam cię, stary! - odparł. - Gdzie bawisz? - O parę kroków od ciebie