Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Co zamierzasz? - zaryzykowałem pytanie podczas strząsania świeżych włoskich orzechów. - Idę ku morzu - odpowiedziała po chwili milczenia. Nie wyczułem głębszego zastanowienia, cisza musiała być spowodowana czymś innym... Może widokiem różowego pyłu? - Ale tam może być niebezpiecznie - zaoponowałem. - Jeśli oni tam poszli... - Co cię to obchodzi? - krzyknęła z niespodziewaną złością. - Nie twój interes! Idź w cholerę! Hasta la vista! Bon voyage! Vaya con Dios! Milczałem, zaszokowany tym wybuchem. Patrzyłem tylko, jak z determinacją rzuca w górę to suchymi badylami, to kamieniami. Utraty laski wolała nie ryzykować. Orzechy, jeżyny, buraki... - Zima za pasem - spróbowałem z innej beczki, gdy trochę ochłonęła. - Morze nie zamarza, temperatura tam znośna, ale... - Nie ma już zimy - ucięła krótko. Nie zrozumiałem. W pierwszych promieniach słońca dostrzegła moją minę, powtórzyła więc. - Nie ma. Koniec z bałwanami, jazdą na sankach, wojną na śnieżki - energiczniej rzuciła drągiem, klnąć pod nosem, gdy zaplątał się wśród konarów. - Koniec ze ślizgawkami, odmrożeniami i połamanymi nogami. Nie ma zimy. Finito. Kaput. - Ale jak... Spojrzała z politowaniem, kręcąc wymownie głową. - Gdzieś ty się uchował przez te wszystkie lata... Nie usłyszałem już ani słowa więcej na ów temat. Nie pytałem, urażony traktowaniem mnie jak dziecko przez młodszą o co najmniej kilkanaście lat dziewczynę. W milczeniu rozłupaliśmy zielone skóry i twarde skorupy, dzieląc się beżowym miąższem. Spojrzeliśmy z dezaprobatą na poczerniałe palce i wzięliśmy się za kilka znalezionych jeszcze buraków. Woda z plastikowej butelki zakonczyła ucztę. - Kimniesz się? - Co? - Rrrany, idziesz spać, czy nie? - jej skłonność do irytacji zdawała się nie mieć końca. Jak na zawołanie ziewnąłem potężnie. Kiwnęła głową i ułożyła się pod drzewem. Kostur leżał pod ręką, gotowy do natychmiastowego użycia. Profilaktycznie usiadłem poza jego zasięgiem. Dziewczyna pokręciła głową z niedowierzaniem. - No, chodźże tu bliżej - rzuciła zniecierpliwionym głosem. - Nie gryzę. Położyłem się po drugiej stronie orzecha. Westchnęła potężnie i, mamrocząc pod nosem, doczłapała do mnie, kładąc się tuż obok. Korzystając z faktu, iż leżałem na plecach, swoją głowę ułożyła na moim ramieniu, jednocześnie obejmując mnie w pasie. Zamknęła oczy. Zastanawiałem się przez chwilę, co mam zrobić z ręką, którą to całe zamieszanie zostawiło w cokolwiek niewygodnej pozycji. Zdecydowałem się objąć dziewczę. - Nie rusz - warknęła, czując ucisk na plecach. - Nie utnę jej sobie - zripostowałem. Nie zrozumiałem mruczącej odpowiedzi. Budynek marnie się prezentował w świetle dnia. Ot, brudno szara trzypiętrowa ściana upstrzona ciemniejszymi plamami. Oszklone wejście, za którym czyha strażnik. Mówiono, że jest uzbrojony. Dostępu do budynku chronił jeszcze wysoki płot, zawsze pilnie strzeżony przez śmiertelnego wroga złodziei - potężnego dobermana. Po nocnej eksplozji siedziba wydziału chemii wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. Lewe skrzydło gmachu ziało wyrwą z wysokości pierwszego piętra. Nad nią, z zarwanych kondygnacji wystawały elementy zbrojenia i wyposażenia; dach także nie wytrzymał wybuchu. Rozerwane szczątki ram okiennych leżały w promieniu kilkudziesięciu metrów. Szklany deszcz z furią kosił wszystko, co stanęło mu na drodze, ze szczególnym uwzględnieniem pięknego jeszcze wczoraj szpaleru drzew oddzielających budynek od murawy akademickiego boiska