Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Była czerwona i spuchnięta do tego stopnia, że w pierwszym momencie go nie rozpoznał. — To Jostun — podpowiedział Jan. — Izuri… — wymamrotał chory, rzucając się na posłaniu. — Zaraza — powtórzył Pidik. — To jasne i bez translatora. Trzeba natychmiast ściągnąć ambulans i przenieść go do izolatki. No i naturalnie poinformować o wszystkim doktora Toledano, żeby zaalarmował resztę ekspedycji. Jostun zaczął coś mamrotać, więc na wszelki wypadek podsunął mu mikrofon. — Zostawcie mnie… spalcie budynek… ja i tak już nie żyję… to zaraza. — Zaraz się tobą zajmiemy… — zaczął Pidik, ale tamten mu przerwał: — Tylko śmierć leczy zarazę! — krzyknął, podnosząc się, lecz natychmiast opadł z powrotem wyczerpany. — Wydają się pewni tego sposobu — zauważył Jan. — Bo jest to ostateczny sposób, który na pewno zadziała. Jednak zaraza to choroba jak każda inna, a każdą chorobę można wyleczyć. Gdy tylko przyjedzie ambulans, zabieramy go stąd. Miasto ogarnęła panika i to do tego stopnia, że kierowca ambulansu musiał wyłączyć lampy i zdać się na noktowizor, by nie wywołać kolejnego ataku. I to pomimo stałego użycia gazu przez żołnierzy, w wyniku czego ulice zaścielały miejscami stosy chrapiących mieszkańców. Baza na rynku znajdowała się praktycznie w stanie oblężenia, choć zdecydowana większość oblegających pogrążona była w przymusowym śnie. — Co to za zaraza? — powitał ich Toledano, ledwie za ambulansem zamknęła się brama wjazdowa i wyładowano nosze. — Nie mam zielonego pojęcia — oznajmił Pidik. — Jak przeprowadzę badania i będę wiedział, poinformuję wszystkich natychmiast. — To lepiej się pospiesz. Mamy siedem następnych przypadków! Epidemiolog wybiegł bez słowa. — A ty chodź ze mną — Toledano skinął na Jana i żwawo ruszył ku prefabrykowanemu barakowi, w którym mieściły się ich kwatery, gabinet i sala odpraw. Zdążyli dotrzeć do drzwi, gdy na teren bazy wjechał transporter, z którego w biegu wyskoczył oficer. — Zaatakowali jedno ze stanowisk na murach, sir — zameldował. — Obaj żołnierze zabici. Odtworzyliśmy perymetr, ale chyba ktoś zdołał wydostać się na zewnątrz. Mamy ich dowódcę, o ten tu. W tym czasie z transportera wysiedli żołnierze, wynieśli nieprzytomną postać i niemal rzucili na bruku. Toledano rozpoznał go od razu. — Powinienem się tego spodziewać — mruknął. — Obudźcie go i przyprowadźcie do mojego gabinetu. Wykonanie polecenia zabrało sekundy i Azpi–oyal już o własnych siłach został doprowadzony do pokoju. W jasno oświetlonym wnętrzu wyraźnie było widać, że ma gorączkę i zaczerwienioną skórę. — Chyba też się zaraził — ocenił cicho Jan. Azpi–oyal uśmiechnął się bez śladu radości. — Wysłałem posłańca z wiadomością — oświadczył. — Nie zdołacie go już powstrzymać. — A niby po co miałbym to robić? Bez sensu zabiliście dwóch moich ludzi, wystarczyło powiedzieć, że chcesz się skontaktować ze swoimi, to by wyszedł bramą. Wasza armia jest mniej niż o dzień marszu, nie dziwię się, że chciałeś im coś przekazać. Widać było, że Azpi–oyal jest zaskoczony, ale szybko nad sobą zapanował. — Skoro wiesz tyle, to wiesz też, że jest ich pięćdziesiąt tysięcy zbrojnych i że przegrałeś. Wiadomość była prosta: kazałem zniszczyć to miasto razem z mieszkańcami, gdyż wybuchła tu zaraza. Dalej twierdzisz, że pozwoliłbyś mi ją wysłać? — Naturalnie, bo to i tak niczego nie zmienia. Nie pokonacie nas, więc wyleczymy chorych, a miasto będzie stało jak stoi. Pięćdziesiąt tysięcy czy pięciuset zbrojnych to żadna różnica. — Zarażonych, takich jak ja, trzeba zabić. Roznoszących zarazę, takich jak wy, trzeba spalić. — Wcale nie. — Toledano siadł i ziewnął. — Nie przynieśliśmy żadnej zarazy ani też jej nie roznosimy. Natomiast zniszczymy ją, tego możesz być pewien. Zarazę, nie zarażonych, bo ich wyleczymy. Teraz zostaniesz zabrany do miejsca, gdzie odpoczniesz i gdzie będą cię leczyć. Toledano wyłączył elektronicznego tłumacza i polecił porucznikowi: — Proszę go zabrać do szpitala, ale nie spuszczać z oka. Nie może ani uciec, ani się zabić, jest dla nas zbyt ważny. Proszę oddelegować do tego zadania tylu ludzi, ilu uzna pan za stosowne. — Tak jest, sir! — Mogę się dowiedzieć, co się dzieje? — spytał Jan, gdy tamci wyszli. — Zwiadowcy zameldowali o zbliżaniu się gudaegińskiej armii. Nasze odbicie tego miasta musiało ich bardziej zdenerwować, niż sądziłem. Miałem nadzieję wykorzystać Azpi–oyala, żeby się z nimi dogadać, więc byłoby dobrze, gdybyśmy szybko znaleźli lekarstwo na tę zarazę. — A co to za nonsens, że to my roznosimy zarazę? — To nie jest nonsens, choć nie mam pojęcia, jak to możliwe. Widzisz, biorąc pod uwagę niewielkie odchylenia związane z indywidualnym okresem inkubacji, wszyscy chorzy to ludzie, którzy jako pierwsi mieli z nami kontakt. I to jest fakt, nie teoria. — Przecież to niemożliwe! Jedyne drobnoustroje, jakie mamy w organizmach, to bakterie trawienne, które są całkowicie niegroźne. Nasz sprzęt jest sterylny, ubrania także, więc nie możemy być rzeczywistym powodem. — A mimo to jesteśmy. Musimy się dowiedzieć jak… Do gabinetu wpadł bez pukania Pidik. — Mamy winnego — oznajmił, kładąc na stół preparat mikroskopowy. — Mikroorganizm z podgromady kolicydiów. Reaguje z aniliną i jest gramoujemny. — Czy ty przypadkiem nie opisujesz riketsji? — upewnił się Toledano. — No właśnie. W krwi każdej z ofiar jest ich pełno. — Tyfus?! — Z całą pewnością. Może być zmutowany szczep, ale to tyfus. A sądziliśmy, że są na niego uodpornieni! Śladowe ilości od początku występowały w próbkach pobranej od nich krwi, a osobnicy byli zdrowi… Cóż, już nie są. Toledano przemaszerował w tę i z powrotem po niewielkim pomieszczeniu, myśląc intensywnie. — To nie ma sensu! — wybuchnął. — Tyfus i inne pokrewne zarazy przenoszone są przez insekty, najczęściej przez wszy. A nikt mi nie wmówi, że ktoś z nas miał wszy! Różne rzeczy już wygadywano o EPC, ale to jest po prostu fizycznie niemożliwe. A mimo to musi być jakiś związek… Może po drodze któryś ze zwiadowców coś złapał? Ale żaden z członków ekipy nie zachorował! Musimy to sprawdzić, ale najpierw trzeba ich wyleczyć. Przyczynami zajmiemy się potem