Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Spostrzegł wtedy, że marszałek jest nieco bledszy niż zwykle, a kiedy Rosemeyer przemówił, nie trzeba było specjalnie wrażliwego ucha ani wyobraźni, żeby uchwycić w jego głosie lekkie drżenie. – To niewiarygodna historia, kapitanie Smith – powiedział. – Niewiarygodna! Ale nieunikniona. To pewne. Jedyne wyjaśnienie uwzględniające wszystkie fakty, dopasowujące do siebie wszystkie elementy łamigłówki. – Spróbował się uśmiechnąć. – By zmienić metaforę, muszę przyznać, że to wielki szok odkryć, że jest się brakującym kluczem do zawiłego szyfru. Pozostaję na zawsze pańskim dłużnikiem, kapitanie Smith. – Niemcy pozostaną na zawsze pańskim dłużnikiem – powiedział Kramer. – Wyświadczył pan ojczyźnie wielką przysługę. Nie zapomnimy o tym. Jestem pewien, że Führer będzie chciał osobiście uhonorować pana jakimś dowodem uznania. – Jesteście zbyt uprzejmi, panowie – wymamrotał Smith. Wypełnienie obowiązku jest dla człowieka wystarczającą nagrodą. – Uśmiechnął się słabo. – Może Führer udzieli mi dwóch lub trzech tygodni urlopu... moje dzisiejsze samopoczucie świadczy o tym, że nerwy mam już nie takie jak dawniej. Ale jeżeli panowie wybaczą... obecne zadanie nie jest jeszcze ukończone. Odszedł i z kieliszkiem koniaku w ręku zaczął przechadzać się tam i z powrotem za plecami pochylonych nad stołem mężczyzn. Od czasu do czasu zaglądał do któregoś z notesów uśmiechając się cynicznie i ze zmęczeniem. Ani ten uśmiech, ani jego znaczenie nie mogły ujść uwagi nikogo z obecnych, z wyjątkiem trzech piszących. Znalazłszy się za Thomasem Smith zatrzymał się, z niedowierzaniem potrząsnął głową i powiedział: – Coś podobnego! – Skończmy już z tym – zażądał niecierpliwie Rosemeyer. – Za pańskim pozwoleniem, panie marszałku, rozwiążmy tę szaradę aż do jej gorzkiego końca. – Ma pan ku temu powody? – Jak najbardziej. Von Brauchitsch odszedł sprzed pokoju Mary energicznie, ale bez pośpiechu, jego kroki odbijały się donośnym echem w wyłożonym kamiennymi płytami korytarzu. Ledwo skręcił za róg, rzucił się biegiem. Wypadł na dziedziniec i podbiegł do helikoptera. Nie było przy nim nikogo. Szybko wspiął się po paru stopniach drabinki i zajrzał przez pleksiglasową kopułę kabiny pilota. Zszedł i przywołał najbliższego strażnika, który podbiegł potykając się i ciągnąc za sobą na smyczy dobermana. – Szybciej – warknął von Brauchitsch. – Widziałeś pilota? – Nie, panie majorze – odpowiedział nerwowo strażnik. Był starszym człowiekiem, mającym już dawno za sobą służbę na froncie, i żywił wielką obawę przed Gestapo. – Nie widziałem już dłuższy czas. – Co to znaczy „dłuższy czas?” – spytał natarczywie von Brauchitsch. – Nie wiem – odparł strażnik. – Chciałem powiedzieć, pół godziny – dodał pośpiesznie. – Więcej. Będzie ze trzy kwadranse, panie majorze. – Do diabła! – zaklął von Brauchitsch. – Długo. Powiedz mi, czy jest tu gdzieś niedaleko takie miejsce, którego pilot może używać jako warsztatu? – Tak, jest! – odparł skwapliwie strażnik, który gorąco pragnął udzielić pozytywnej informacji. – To tamte drzwi. Dawny magazyn zboża. – Czy on tam teraz jest? – Nie wiem, panie majorze. – A powinieneś wiedzieć – powiedział zimno von Brauchitsch. – To twoje zadanie mieć oczy otwarte na wszystko. No, nie stój tak, niezdaro! Idź i sprawdź! Strażnik oddalił się truchtem, a von Brauchitsch potrząsając głową, zły na siebie za niecierpliwość okazaną staremu żołnierzowi, przemierzył dziedziniec i wypytał strażników przy bramie, trzech twardych, doborowych młodych żołnierzy oddziałów szturmowych, za których, w przeciwieństwie do patrolującego strażnika, można było ręczyć, że wszystko zauważą. Ale otrzymał od nich te same przeczące odpowiedzi. Idąc z powrotem ku helikopterowi przeciął drogę strażnikowi biegnącemu z dawnego magazynu zboża. – Nikogo tam nie ma, panie majorze. – Strażnik był lekko zdyszany i przestraszony, że może być zwiastunem złych wieści. – Pusto. – To było do przewidzenia. – Von Brauchitsch skinął głową, poklepał starego po ramieniu i uśmiechnął się. – Nie twoja wina, przyjacielu. Dobrze się starasz. Niemal zupełnie się teraz nie śpiesząc skierował się ku głównemu wejściu do zamku, wyciągając po drodze komplet wytrychów. Odnalazł to, czego szukał, za pierwszymi drzwiami, które otworzył. Leżał tam ciągle jeszcze nieprzytomny pilot, a obok niego zmiażdżona kopułka rozdzielacza. Okrywający go kombinezon był niemym, lecz w zupełności wystarczającym wyjaśnieniem tego, w jaki sposób niepostrzeżenie usunięto z helikoptera zniszczoną część. Z biegnącej wzdłuż ściany półki von Brauchitsch wziął latarkę, przeciął pilotowi więzy, wyciągnął mu knebel i pozostawił go leżącego przy szeroko otwartych drzwiach. Korytarz był uczęszczany i należało sądzić, że ktoś wkrótce nadejdzie. Von Brauchitsch wbiegł po schodach wiodących na korytarz, wzdłuż którego mieściły się sypialnie, zwolnił kroku, minął niedbale pokój Mary i zatrzymał się przy piątych z kolei drzwiach. Z pomocą wytrychów wszedł do środka zapalając jednocześnie światło. Przeszedł przez pokój, podsunął dolne skrzydło okna i pokiwał głową widząc, że prawie wszystek śnieg na parapecie został zmieciony lub starty. Wychylił się mocniej, zapalił latarkę i skierował w dół strumień światła. Dach górnej stacji znajdował się piętnaście metrów niżej, w prostej linii z oknem, a ślady i odciski stóp na śniegu wyraźnie świadczyły, co się tam wydarzyło: Von Brauchitsch wyprostował się, popatrzył na dziwnie ustawione łóżko przed drzwiami szafy i odciągnął je. Na jego oczach drzwi szafy rozwarły się szeroko, a ze środka, nawet nie mrugnąwszy okiem, wytoczyła się na podłogę związana i zakneblowana postać. Można to było dokładnie przewidzieć. Zduszone stęknięcia wyraźnie świadczyły, że ofiara odzyskuje przytomność. Von Brauchitsch uwolnił związanego, usunął knebel i wyszedł. Miał pilniejsze sprawy na głowie niż trzymanie za rękę młodych oberleutnantów, chwytających się za głowę i z jękiem wracających do przytomności. Przed pokojem Mary zatrzymał się, przyłożył ucho do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Żadnego dźwięku. Przyłożył oko do dziurki od klucza i zajrzał. Żadnego światła. Zapukał. Żadnej odpowiedzi. Otworzył drzwi wytrychem i wszedł do środka. Ani śladu Mary. – No, no, no – mruknął. – Niezwykle interesujące. – Skończyliście? – zapytał Smith. Thomas skinął głową, Christiansen i Carraciola spojrzeli spode łba, ale wszyscy trzej siedzieli prosto i było jasne, że naprawdę skończyli. Smith przeszedł za ich plecami i sięgając im przez ramię zebrał notesy, a potem przebył salę i położył je na stoliku przy fotelu Kramera. – Chwila prawdy – powiedział cicho. – Jeden notes powinien wystarczyć. Kramer prawie z niechęcią wziął leżący na wierzchu notes i zabrał się do czytania, wolno go kartkując