Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Czy Robert Musil szył u niego garnitury, a Hermann Broch skracał spodnie - pewne nie jest, ale jest możliwe. III Nikandowie nie chodzili do kościoła, odprawiali nabożeństwa w domu. Cała familia codziennie siadała za stołem, jednooki ojciec czytał Biblię, modlił się w skupieniu, potem mówił o obecności Boga w naszym życiu i o rozmaitych duchach, przeważnie o duchu jasności i duchu ciemności. Bałem się Boga Nikandych - był za blisko. Duch jasności pokazywał się i znikał, duch ciemności czaił się w każdym kącie. W naszym kościele Bóg był w bezpiecznej odległości, a duchów nie było wcale. Dużo jednak gorszy od ducha jasności, od ducha ciemności i od wszelkich innych, znanych Jankowi duchów, był towarzyszący mu nieustannie duch cudownych znalezisk. Chyba miał go za kołnierzem, chyba siedział mu na ramieniu i podpowiadał, gdzie ma spojrzeć. Janek trafiał wszystko. Szedłem obok niego brzegiem tej 165 samej rzeki, stąpałem po tej samej ziemi, ale to on się schylał i podnosił z tej samej ścieżki części stalinowskich motorów, pióra karaibskich ptaków, zębate kółka na kwarcowych ośkach, srebrne kluczyki do nie wiadomo jakich sejfów. To on wyciągał z dna plosa rozmyte cyferblaty zatopionych zegarów, powleczone fosforem rybie szkielety, symetryczne jak ośmiościany kamienie, kruche filiżanki bez jednego pęknięcia; świecące - jak zielone gwiazdy - bransolety z grubego szkła; austriackie, niemieckie, ruskie, a nawet szwajcarskie monety. Mnie się zdarzały same nijakości: blaszany kubek, rozbity termos, zarosły rdzą scyzoryk, widelec z napisem: gastronomia śląska; szkoda gadać. W piłkę nieraz, zwłaszcza jak miał w swojej drużynie nadmiar patałachów, szło z nim wygrać; pływałem prawie tak samo dobrze; domowników miałem tak samo, a może nawet bardziej pomieszanych; w szachy byłem zdecydowanie lepszy - tyle że trochę w teorii, bo on, jak się połapał, że nie daje rady, przestał grać w ogóle. W każdym razie: nie miałem kompleksów, nie cierpiałem. Byłem w jego cieniu, ale raczej go podziwiałem, niż mu zazdrościłem. Pełna bezbłędnych świateł harmonia, którą miał w sobie, budziła moją adorację, nie zawiść. Ale jak znajdował kolejny niebywały przedmiot, jak kolejny raz się schylał i dosłownie spod buta mi wyciągał ruchomy fragment jakiegoś fenomenalnego mechanizmu albo mosiężną sprzączkę krasnoarmiejskiego pasa, albo zarosłą mchem retortę, którą w tym miejscu musiała przed wiekami zgubić grupa wędrownych alchemików - nienawidziłem go z całego serca. W sztuce spostrzegawczości była między nami czeluść: on był mistrzem, ja ofermą. Ten mecz przegrywałem zawsze i zawsze do zera. Przegrywałem do czasu. Nie tyle do 166 czasu upragnionego zwycięstwa, co do czasu klęski ostatecznej. Do czasu klęski klęsk. Janek swoje znaleziska przyjmował z męską powściągliwością: żadnych podskoków czy euforii - normalna rzecz; i faktycznie była to normalna rzecz, że zawsze coś znajdował. Któregoś jednak dnia, jak w pogoni za wczasowiczką w brokatowych sukniach przemierzyliśmy Wisłę wzdłuż i wszerz; jak odprowadziliśmy ją niemal pod same drzwi Almiry i potem zbiegliśmy w dół i przy basenie zeszliśmy do ciepłej po upalnym dniu rzeki, i ruszyliśmy zakosami ku rudemu niebu nad Czantorią, i jak pod trzecim mostem Janek się schylił i wygrzebał coś z rzecznego szutru - aż krzyknął, aż w zwycięskim geście uniósł w górę ramiona. Coś bardzo nieokreślonego dzierżył w dłoni i gorączkowo machał w moją stronę. Nie było mi spieszno do świętowania jego kolejnego tryumfu; udawałem, że woda stawia większy opór, niż stawiała, podchodziłem powoli, ale dalej -nawet jak byłem już całkiem blisko - nie mogłem rozeznać, co trafił tym razem; w końcu, widząc, że ciągle nie kumam, przytknął rzecz do oczu i zrozumiałem, że jest to podobna do skamieniałego, kopalnego kraba, zarosła żwirem i glonami poniemiecka lornetka. (Swoją drogą, ilość lornetek zostawionych w czasie wojny przez wycofujący się Wehrmacht jest wstrząsająca. Czasami niepodobna nie pomyśleć, że nasza przesiąkła krwią bohaterów i wypełniona prochami umęczonych ziemia -przerośnięta jest też soczewkami Carla Zeissa). Zaczęliśmy ją szorować jeszcze w wodzie, potem na brzegu, potem na naszych sąsiadujących z sobą podwórzach i im bardziej jej pierwotny kształt wyłaniał się z chaosu, tym wyżej unosiło się moje serce. A gdy wreszcie była całkowicie odrestaurowana, to znaczy, gdy przez jedną z jej tub dało się widzieć jakiś mglisty, ale przybli- 167 żony obraz - nabrałem tryumfalnej pewności: tym razem będę lepszy. Nie potrzebowałem nawet wzywać ducha cudownych znalezisk. Wiedziałem, gdzie szukać. IV Rewidowałem ostatnią izbę milimetr po milimetrze; zajrzałem pod oba łóżka, wygrzebałem wszystko, co było pod łóżkami, a było tego trochę; zajrzałem do każdego buta, sprawdziłem sienniki. Szafki nocne - tak wypełnione przedmiotami, że niemal rozdęte - sporo czasu mi zajęły. Potem sprawdziłem wnętrze zegara, palenisko pieca, popielnik pod paleniskiem i wreszcie stanąłem przed ciężką, głęboką i ciemną jak ocean szafą babki Pechowej