Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wszystko byłoby takie proste, gdyby nie ten Jefferson. Dobry człowiek, który w nieodpowiednim momencie znalazł się w niewłaściwym miejscu. Pritchard potrzebował kogoś, kto nie miałby żadnych skrupułów. Tymczasem miał do dyspozycji Gandhiego w wydaniu FBI. Gandhiego z rewolwerem. Niewiele przed dziesiątą wieczorem ciemna furgonetka minęła dom Jeffersonów w Evanston w stanie Illinois i z wyłączonymi światłami bezgłośnie zatrzymała się przy chodniku po przeciwnej stronie. Podobny pojazd zaparkował jeden dom wcześniej. Cicho otworzyły się drzwi w obu samochodach i z każdego z nich wyskoczyło po siedmiu mężczyzn ubranych na czarno, a cała czternastka sprawnie i szybko rozstawiła się wokół jednopiętrowego budynku. Czterech przeskoczyło przez płot, aby ubezpieczyć boki i tył, dziesięciu z bronią gotową do strzału skupiło się u wejścia do garażu. Jeden z nich miał tarczę z kevlaru, inny trzymał łom; w dziesięć sekund po sforsowaniu płotu zespół uderzeniowy przystąpił do działania. W sposób płynny i skoordynowany, który zawdzięczali niezliczonym powtórkom na treningach i w praktyce, od garażu przemknęli do schodów wejściowych, lufy kierując ku każdemu z okien. Dowódca odchylił drzwi sztormowe i trzymał je otwarte, podczas gdy człowiek z łomem, biorąc w biegu zamach, znalazł się na ostatnim stopniu i proste drewniane drzwi wbił do wewnątrz od jednego uderzenia. Anne, która siedziała na sofie w saloniku, usłyszała brzęk haczyka u drzwi sztormowych i zerknęła w kierunku wejścia w samą porę, aby zobaczyć jak drewno wokół zamkniętej zasuwy pęka i rozbryzguje się. Zerwała się z krzykiem, myśląc: „Dziewięć-jeden-jeden!, Dziewięć-jeden-jeden!”, nie miała jednak czasu, by postąpić zgodnie z wyuczonym poleceniem. - Szeryf federalny! Padnij! Na podłogę! Twarzą do ziemi! Anne skamieniała na widok uzbrojonych mężczyzn wpadających do jej domu. Przez krótką chwilę nawiedziła ją myśl, że to koledzy Arta robią taki dowcip, ale absurdalność tego przypuszczenia połączona z faktem, że ponury facet kiwnięciem lufy kazał jej położyć się na dywanie, a następnie postawił nogę na plecach, wyraźnie wskazywały na to, że nie jest to bynajmniej żart. - Co to ma... - Milczeć! - rozkazał szeryf i spiął jej kajdankami ręce założone na plecy, podczas gdy reszta oddziału rozbiegła się, wpadając do pokojów, otwierając szafy, zaglądając pod łóżka, przeszukując strych, piwnicę i garaż. Po dwóch minutach było jasne, że w domu nie ma nikogo więcej. Po następnej minucie wkroczył Angelo Breem poprzedzany przez Petera Kasvakisa i Boba Lomaxa. Annę uniosła lekko głowę i na wprost siebie zobaczyła zwierzchnika Arta. - Bob! Lomax popatrzył zakłopotany na kobietę, zrobił dwa kroki i ostro spojrzał na pilnującego policjanta. - Podnieść ją! Zastępca szeryfa zerknął na Kasvakisa, a gdy ten krótko kiwnął głową, wraz z Lomaxem pomógł kobiecie wstać i usiąść na krześle. - Bob, co tutaj się dzieje? Jeden z przeszukujących zbiegł z piętra i zwrócił się do Kasvakisa: - Nie ma go tutaj. Zanim Lomax zdążył odpowiedzieć na jej pytanie, Anne, zdezorientowana, wściekła, przestraszona i z lekka obolała, rzuciła gniewnie w kierunku Kasvakisa i Breema: - Jakim prawem wdzieracie się do mojego domu?! Lomax pochylił się nad kobietą, kładąc jej ręce na ramionach: - Anne, gdzie jest Art? - Art? Art? - zaszokowana popatrzyła po otaczających ją twarzach. - To wszystko z powodu Arta? Breem zrobił krok do przodu i mruknął do jednego z policjantów: - Pouczenie. Kiedy Anne została już poinformowana o prawach przysługujących jej jako osobie aresztowanej, znowu odezwał się Lomax. - Słuchaj, jest rzecz, którą koniecznie trzeba wyjaśnić! - Gdzie pani mąż? - wtrącił sucho Breem. Anne usiłowała się skupić, ale zbyt wiele rzeczy wydarzyło się naraz. Kiedy dezorientacja i strach zmniejszyły się odrobinę, zapytała z oburzeniem: - A pan kto taki? - Angelo Breem, prokurator federalny. Pytam raz jeszcze, gdzie pani mąż? - A do czego panu ta wiadomość? Anne przypomniała sobie nazwisko i kilka niepochlebnych uwag Arta. - Ponieważ mam nakaz aresztowania nie tylko pani, ale także męża. „Aresztowania? Arta? Nas obydwojga?” Spłoszona zatrzymała wzrok na znajomej twarzy. - Bob? - Anne, wydarzyło się coś zdumiewającego, czego ja nie potrafię wytłumaczyć, ale na pewno zrobi to Art. Breem poruszył się niecierpliwie. - Gdzie pani mąż? - Dlaczego chcecie go aresztować? - Niech pani przestanie udawać idiotkę - warknął prokurator. Lomax popatrzył na niego przeciągle. - Licz się ze słowami, Breem. - Nie, agencie Lomax, to niech pan uważa na słowa. Mam nakaz aresztowania, zatrzymałem jedną osobę podejrzaną, a teraz potrzebuję drugiej. - Stanął tuż przed Anne i wpatrzył się w nią gniewnie: - Muszę się dowiedzieć, gdzie przebywa pani mąż. Anne chciała już coś odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Przypomniała jej się poranna rozmowa przy kuchennym stole, Art zapewniający, że wszystko jest w porządku i jej pewność, że nie kłamie. Czy jakoś to się wiązało z obecną historią? Myślała usilnie, a szczupły mężczyzna, który przedstawił się jako prokurator federalny, czekał na jej odpowiedź. Po raz drugi w tym tygodniu, Art Jefferson zabrał Simona Lyncha do domu, gdzie zamordowano jego rodziców, i zaprowadził do pokoju na piętrze, który jeszcze tak niedawno stanowił centrum jego świata. Simon natychmiast skierował się w pusty kąt, gdzie niegdyś stał fotel na biegunach, i rozbieganymi oczyma ogarniał puste miejsce. - Zabraliśmy go stąd zeszłym razem - powiedział Art i usiadł na łóżku za Simonem