Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Popuścił popręg ogiera i rozjuczył klacz. Wybrał ze stosu dwa zwoje lin, trzy pakunki sieci, dziwny topór - lekki, ale na bardzo długim stylisku, również lekki niby-paradny miecz, ale głownia wykuta została z dziwnego pręgowanego metalu. Hondelyk sprawdził jego ostrość i pokiwał z ukontentowaniem głową. Rapier odpiął od pasa, cisnął na stos a przypasał ów niezwyczajny miecz. Chwilę stał nieruchomo jakby pogrążony w modlitwie, ale oczy Jalmusa, ciemne jak stary jantar z Bochledo, biegały od złożonych na trawie juków do odłożonego stosu, sprawdzały czy wszystko zamierzone już przygotował. Potem zaczął znowu pogwizdywać. - Gwizdanie wiatr wywołuje - powiedział. - A przydałby się dzisiaj, do tej śmierdzącej roboty. Wyjął jeszcze z juków szarfę, obwiązał sobie nią twarz a do lewego przedramienia przywiązał mały flakonik z wydrążonego rogu. Potem zarzucił na lewe ramię oba zwoje sznurów, na wierzch nałożył sieci, przykrył to wszystko toporem, pod pachę wsunął rapier i chwyciwszy niedbale kuszę i kołczan ostatnim spojrzeniem obrzucił konie. Ogier stał nieruchomo i przyglądał mu się uważnie, klacz przestępowała z nogi na nogę, ale żadne nie wydało z siebie dźwięku. Hondelyk odwrócił się i ruszył po stoku w dół. Najpierw szedł długim krokiem, mocno wbijając obcasy butów w darń, w miarę zbliżania się do dna kotlinki skracał krok i przystawał co chwilę, by wsłuchać się w ciszę. Gdy wszedł w pierwsze drzewa zwolnił jeszcze bar- dziej, na chwilę odsunął zasłonę z ust i nosa, wietrzył kręcąc głową i krzywiąc się, nawet ułożył usta jak do splunięcia, ale powstrzymał się. Przełożył kołczan na plecy, naciągnął kuszę i założywszy strzałę jeszcze ostrożniej ruszył naprzód. Mimo sporego bagażu i gęstniejących krzewów po- ruszał się niemal niesłyszalnie, omijał kupy uschłego listowia, odgarniał wolno gałęzie; zresztą po dwustu krokach drzewa zaczęły rzednieć a krzaki zniknęły zupełnie, na ziemi zaś leżały nie zwiędłe jesienne liście, ale brunatna ich warstwa niemal bagienna, w każdym razie nie zwarzona zwyczajnym przymrozkiem. Smród rozkładającego się poszycia i gnijącego mięsa i jeszcze czegoś unosił się w powietrzu gęsty i ciężki jak wilgotna zbutwiała kotara. Hondelyk zatrzymał się, odszpuntował flakonik i skropił unosząc do góry głowę szal. Mocny aromat, ostry i chłodny jak świeżo wykuta i schłodzona klinga zabił fetor, ale rycerz wiedział, że to chwilowe a jego mocy nie wystarczy na długo. Zatkał naczynko, poprawił liny i sieci, ru- szył do przodu. Kilkanaście kroków dalej zaczął się ugór, najpierw nadpalone drzewa, bez konarów, ale pnie tylko osmalone, potem drzewa wypalone do połowy, potem jeszcze - same już kikuty pni. Wzrok swobodnie sięgał przeciwległego skraju lasu i wbitego weń wzgórza z odgryzionym kawałem zbocza, na którym Pirróg zakąszał wapnem. Z prawej, w odległości pięćdziesięciu kroków widniał nieduży kopiec, zupełnie łysy z ciemną szczerbą u nasady. Stamtąd waliła para, szara z żółtymi pasmami a co jakiś czas za- miast mętnych obłoków pojawiało się zwykłe w upalny dzień falowanie powietrza jak nad ogniskiem czy pustynną wydmą. Hondelyk pochylił się i nie tracąc z oczu boków zaczął skradać się do kurhanu. Zaszedł go od tyłu, szybko ale bezszelestnie położył na ziemi kuszę, topór i rapier, starannie ułożył na ziemi jedną sieć, drugą, trzecią, obok zbuchtowane obie liny. Wolno, żeby nie dźwięczała stal wysunął z pochwy miecz i delikatnie wbił go w ziemię. Pod nogami coś zabulgotało, poczuł nawet drżenie gleby, za- nieruchomiał z ręką wyciągniętą do miecza, ale bulgotanie ucichło, natomiast rozległo się obrzydliwe głośne pierdnięcie a potem syk u wylotu nory. Hondelykiem wstrząsnął krótki dreszcz, szybko zerwał flakonik i wylał całą zawartość na szarfę okrywającą nos i usta. Odrzucił naczynie, chwycił ciężki przegniły kloc walający się pod nogami, chwilę trwał nieruchomo a potem zamachnął się i cisnął nim w górę i kierunku włazu do nory