Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
A gdy wyszliśmy ochłonąć, przytuliła się namiętnie. - Tak się cieszę, naprawdę tak się cieszę... Nie pozostawałem jej dłużny w pieszczotach. Jak to Ordonówna śpiewała? „Tylko jabłoń to widziała, ilem się nacałowała z królewiczem moich snów...”. Topole w zacienionym zakątku parku krynickiego też niejedno widziały tego wieczora i następnych. Pani Elżbieta odwiedziła mnie w moim pokoju, pozwoliła się rozebrać, a gdy chciałem sfinalizować swe manewry, nieoczekiwanie stawiła opór. - Co to, to nie, mój maleńki... Na „nie” to ja mam Gretę Garbo! - pomyślałem i postanowiłem zakrzątnąć się koło innej pensjonariuszki. Jakoż okazja nadarzyła się szybko. Do Krynicy przyjechała z synkiem młodsza siostra pani Elżbiety, Irena, rodem z Poznania, żona lekarza, którego rękę teraz ściskałem. Mieszkała w innym pensjonacie, składałem jej wizyty, narzekała na złe pożycie z mężem, poświęcał jej mało uwagi. Gdy nieletnie dziecię zasnęło, zabrałem się do dzieła. Nie broniła się jak siostra, ale w decydującym momencie opadł... mnie strach i wysiadłem o stację za wcześnie. - Tak czasem bywa - pocieszała mnie. - Byłeś za bardzo rozpalony, głowa do góry, następnym razem będzie lepiej... Często jeździliśmy samochodem Romka (odkryty steyer z podnoszoną budą) do „Złotego Rogu”, cukierenki należącej do ojca Jana Kiepury, do „Cichego Kącika”. Zawsze w czworo: pani Elżbieta, Irena, Romek przy kierownicy i ja. Siadałem między obiema paniami. Jedną ręką podszczypywałem Elżbietę, drugą jej siostrę, dyskretnie, i żeby tamta nie widziała. Nie mogę zrozumieć, co mną kierowało: przecież Irena okazała się łaskawsza, przystępna, a Elżbieta mnie rekuzowała! Po powrocie do Łodzi zmieniłem wypożyczalnię książek. Irena słała mi list za listem, serdeczne listy, pełne oddania. Adresowała je na redakcję (miałem żonę), nazywała mnie „kochanym kogucikiem”, jej synek gryzmolił ukłony. Ile lat może mieć dzisiaj ten chłoptyś, którego huśtałem na kolanach? Chyba już szósty krzyżyk wlazł mu na kark... Bez specjalnych emocji rozpamiętywałem mój krynicki romans. Słowa proraba potwierdziły się: nie myśleliśmy o tamtych sprawach. Podobno do potraw dosypywano sodkę czy jakieś inne świństwo, co skutecznie hamowało naturalne popędy. To nasze „desinteressement” seksualne lapidarnie określił dwudziestoletni najlepszy drwal w naszej brygadzie: - Nie mam głowy do dupy! Zdarzało się, że i w nocy budzono nas do roboty. Przyjeżdżały pociągi z cementem, który trzeba było wyładować do stojących obok na rampie pustych wagonów. Mordęga nie z tej ziemi! Cement wywoziło się taczkami po drewnianej, uginającej się kładce, przerzuconej z załadowanego do pustego wagonu. Na początku robota szła składnie, dopiero później, gdy wagon do połowy był już załadowany, gdy nogi grzęzły w sypkim cemencie wdzierającym się do płuc, opadaliśmy z sił.’ Choć za ponadplanową, nocną pracę podkarmiano nas, każdy wolałby zrezygnować z dodatkowych racji chleba, byle tylko nie przeładowywać cementu. Stwierdziłem u siebie pierwsze objawy cyngi, szkorbutu. Dziąsła obsunęły się, obnażone korzenie zębów bolały. Wielu zapadało na tę chorobę. Dostawaliśmy antidotum - „cyngutnoje”, sałatkę z surowych jarzyn: marchwi, pietruszki, porów, cebuli, buraków, niewiele jednak-to pomagało. Wydajność pracy zaczęła spadać, wraz z nią zmniejszyły się porcje chleba. Nie wszyscy w brygadzie spisywali się jednakowo. Jedni harowali w pocie czoła, inni obijali się. Ktoś zaproponował: wydajność obliczać indywidualnie, ten co więcej z siebie daje, niech otrzymuje więcej chleba, ci co markirują, muszą się zadowolić mniejszymi racjami. Wniosek przegłosowano. Nasz Eljan nie nosił głowy od parady, wpadł na jeszcze lepszy pomysł. - Zrobimy tak. Trzysta gramów chleba dostaje zarówno ten, co dociągnie do 26 procent normy, jak i ten, który palcem nie kiwnie w pracy. Tych mało wydajnych podamy jako też wymigujących się od roboty, a ich procenty doliczymy tym najlepszym. W ten sposób najlepsi dostaną większe pajdki i talony na priembliudę, a tamtym każdy z nich dorzuci kromkę ze swego przydziału. Wilk będzie syty i owca cała! I tak też się stało. Nygusi byli zadowoleni, bo chociaż przychodziło im nocować w karcerze, to chleba mieli więcej. Również i ja błysnąłem konceptem. W bok od lasu rósł zagajnik brzozowy. Dwa rozległe pasy drzewek oddzielała duża polana. - Panie Eljan - zagadnąłem brygadiera - a gdyby tak skłonić nariadczika, żeby nas zatrudnił przy wyrębie tych brzózek? Naniesiemy gałązki na polanę, między drzewkami, nariadczik zmierzy laufmetry, zaliczy kawałek polany i wyrabotka będzie na cacy! - Dobry pomysł, tylko trzeba mu dać rebuchem - łapówkę