Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Iluż jeszcze polegnie na mrozie, w błocie czy pod złocistym słońcem, w Zagłębiu Donieckim i nad Donem, na Kaukazie i w Estonii... Ale te pierwsze czerwone plamy, rozrzucone jak płatki kwiatów na skutej lodem Samarze, miały w sobie niezapomnianą czystość pierwszej ofiary, pierwszych bzów i pierwszej łzy... *** Musieliśmy pozostawić nasze groby. Przenoszono nas na drugi koniec frontu, mieliśmy dołączyć do dywizji, która przemieszczała się w głąb Donieckiego Zagłębia Węglowego. Pod koniec listopada, bez rękawic, bez wełnianych kominiarek, bez kożuchów, w naszych cieniutkich, podszytych wiatrem mundurach, rozpoczęliśmy dwustukilometrowy marsz. Lodowe drogi Pod koniec jesieni 1941 roku mróz radykalnie zmienił drogi Zagłębia Donieckiego. Rzeka błota stała się rzeką wyboistej lawy. Błoto klęsło, a setki ciężarówek cięło je i rozgniatało. Lepka maź skamieniała w plątaninę skalistych grzbietów, wysokich na pół metra. Ich krawędzie i tafle miały gładki kolor marmuru, czar- 30 FRONT WSCHODNI 1941-1945 nego marmuru, którego długie porozdzierane pasma, szerokie na pięćdziesiąt czy sto metrów rozwierały się i odkształcały pod ciężarem kolejnych pojazdów. Nawet nie było warto próbować jeździć zwykłymi samochodami pomiędzy tymi koleinami. Już po kilku kilometrach dziurawiły się baki. Tylko wielkie ciężarówki i auta terenowe z wyjątkowo wysokim zawieszeniem mogły ryzykować jazdę po oblodzonych drogach, starając się omijać co większe rozpadliny. Przemarsz w szyku pieszym był prawdziwą katastrofą. Nie mieliśmy dość sił, by unosić nogi, tylko nimi powłóczyliśmy. Upadki były bolesne, bo lód był twardy niczym stal. Broń musieliśmy trzymać gotową do strzału w każdej sytuacji. W skład ekwipunku strzelca kaemu wchodziło przeszło trzydzieści kilogramów żelastwa, nie mówiąc o racjach żywnościowych na trzy dni i regulaminowym wyposażeniu. Tak bardzo uważaliśmy, aby się nie poślizgnąć, że ścięgna paliły nas żywym ogniem. Musieliśmy rozcinać nożami stwardniałe pięty butów wojskowych, by móc poruszać stopami w marszu. Każdy zaciskał zęby, by nie poddać się cierpieniu. Czasami ktoś wyczerpany wysiłkiem upadał. Rzęził z twarzą wciśniętą w lód. Wrzucaliśmy go do pierwszej przejeżdżającej ciężarówki, na stos chleba albo na skrzynki z amunicją. A kolumna kiwając się ruszała dalej po czarnym lodzie. *** Mimo wszystko, przyjemnie było popatrzeć na okolicę. Wielki biały step był po-kreskowany setkami tysięcy szarych łodyg słonecznika. Chmary wróbli podskakiwały, jak oszalałe kulki wełny. Zachwycające było zwłaszcza niebo, kryształowo czyste, bladoniebieskie, tak przejrzyste, że widać było z ateńską wyrazistością każdą bezlistną gałąź każdego drzewa na horyzoncie. Chłopi pokazywali nam czasami platan lub szpaler starych brzóz, pozostałości po dawnych majątkach szlacheckich. Ale ze starych dworów nie zostało nic, ani jedna deska, ani jeden kamień, ani nawet ślad fundamentów. Wszystko zostało rozgrabione, zrównane z ziemią, zniszczone. Podobny los spotkał większość cerkwi. Kilka z nich przetrwało — od dawna sprofanowanych, zamienionych na stodoły, składy, sale konferencyjne, stajnie lub centrale elektryczne. Piękne zielone i złote kopuły nadal błyszczały nad białymi ścianami. Czasami znajdowaliśmy resztki drewnianych obić albo odkrywaliśmy na szczycie sklepienia jedno, dwa stare malowidła, których nie zdołali dosięgnąć sowieccy „malarze". Posadzka była zazwyczaj zasłana kukurydzą albo odchodami. Zresztą nawet takich cerkwi-stajni, cerkwi-garaży, magazynów słonecznika, miejsc posiedzeń lokalnych Rad, było bardzo niewiele. Przez dwa lata pokonaliśmy pieszo przeszło dwa tysiące kilometrów od Dniepropietrowska do bram Azji i mogliśmy policzyć na palcach jednej ręki cerkwie napotkane po drodze, wszystkie tak samo sprofanowane. ZIMA W ZAGŁĘBIU DONIECK1M 31 *** Na początku grudnia minęliśmy Pawłograd. Potem zatrzymywaliśmy się na nocleg w opustoszałych osadach. Szalały śnieżne burze. Wymarsz następował około czwartej lub piątej rano. Podmuchy wiatru ze śniegiem omiatały twarze, przewracały i oślepiały. Potrzebowaliśmy kilku godzin, żeby wyciągnąć na drogę wielkie żelazne wozy, pełne sprzętu. Konie przewracały się na lodzie, łamiąc nogi. Biedne zwierzęta na próżno rozpaczliwie rżały w świszczącej śnieżycy, próbowały się podnosić i upadały ponownie, oszalałe z bólu. Sypał śnieg tak gęsty, że nie było widać granicy pomiędzy drogą i stepem. Niemcy nie zdążyli jeszcze otulić słomą długich żerdzi, którymi Rosjanie znający okolice znaczyli drogi, kiedy zima zatarła ich kontury. Drogowskazy zasypał śnieg. Oddziały bardzo szybko traciły orientację. Jakby było mało nieszczęść, miejscowości czy okolice, których szukaliśmy, zdążyły już w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, zazwyczaj dwa lub trzy razy, zmienić nazwę: na starych mapach były dawne nazwy carskie, na mapach z 1925 roku nazwy krwistoczerwone — owoc rewolucji, na mapach z 1935 roku nazwy od nazwisk sowieckich kacyków, jak Stalingrad13 czy Stalino