Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Było po szóstej, kiedy został przywołany do pokoju szczęśliwości. Xenia była już w kapeluszu i paltociku. Usta były z lekka - z lekka... Wypierała się, że nie ma nic a nic. Wykrzykiwała, że to jest "podłość" posądzać "kogo" o takie rzeczy. Kazała wycierać swe wargi "paluchem" na dowód, że nic nie ma. Z głębokim stękaniem wskazywała na dość skromny aksamitny "kapidron" z rondem, w którym to kapidronie wyglądała prześlicznie. - Zupełnie aspirantka do Armii Zbawienia. - Ależ gdzież tam! Trzeci portret lady Hamilton. Czy nie? - Ech, pan to jest także naiwny historyk sztuki! Chodźmy! - Zaraz! Chciałem Xeniusię o coś bardzo prosić... - Nareszcie! Słucham... - Pani się stąd wyprowadzi... - błagał z całego serca, z całej duszy. Rozzłościła się na dobre. Poczerwieniała i buchnęła z ostatnią pasją: - At! Nie idę z panem nigdzie. - Przecie to jest niemożliwe! - Co niemożliwe? - Mieszkanie tutaj. - A cóż mię tu ugryzą kawałek czy mi urwie kto głowę? Pan by chciał pewnie, żebym ja mieszkała w jakiej "Pracy", a na cały dzień chodziła za zarobkiem do fabryki. Mówię panu otwarcie, żeby mi pan dał spokój ze swymi rozkazami. Nie idę do teatru - i już! - Ja pani wytłumaczę! - Proszę mię zostawić w spokoju - i w domu. - Nie wyprowadzi się pani z tego mieszkania? - Nie! Usiadła na fotelu i poświstując patrzała w komin. - Czy nie można w takim mieście jak Paryż znaleźć sobie lepszego mieszkanka? - Gdzie mam to "mieszkanko" w Paryżu najmąć? - krzyknęła najzupełniej z warszawska. - Tu mi jest dobrze, mam towarzystwo i jaką taką wesołość, to chciałby mię wpakować w jaki klasztor! - Ależ nie! - To gdzie? - Czy ja wiem? Trzeba poszukać! Mało to pensjonatów! - "Pensjonatów"... - przedrzeźniała go z najgłębszą pogardą. - Z panienkami, z dziewczątkami, z aniołeczkami, co to ni be, ni me. Zbiją się te Anielki, Madzie, Joasie, Marynie w gromadkę w rożku salonu i szepcą gołębimi, zaróżowionymi dzióbkami o takich potwornych paskudach, że pan osiwiałby z przerażenia, gdyby pan to mógł słyszeć tak, jak ja słyszałam. Już - dziękuję. Ja lubię sama wszystko wiedzieć, poznać i na własne oczy zobaczyć. Nie potrzebuję, żeby mię byle kto oszukiwał. - Ale się pani stąd wyprowadzi! - Pan mi każe? - Nie każę, będę Xeniusię błagał, zaklinał, molestował... - Bez tej tam "Xeniusi". Już za pan brat. - Chodźmy... - prosił. - Z panem się tam zabawi... - zdecydowała z wyniosłą odrazą, zabierając się jednakże do wyjścia. Było jeszcze za wcześnie na obiad, więc przedzierali się poprzez ruchomy tłum bulwarów. Na ulicy Xenia była inna niż w domu. Po prostu inną stawała się kobietą. Co chwila, widać, przypominała sobie, że ma obok czujnego obserwatora, więc usiłowała być sobą, dobrą dziewczynką. Lecz gdy przyszło mijać werandy kawiarni, gdy jej piękność zwracała na się oczy śledzących lowelasów, kobietołowców, miejskich nygusów, znawców i bywalców - wbrew wszystkiemu - przybierała jakąś rolę. Szła inaczej, miotała spojrzenia, uśmiechała się w sposób zdradziecki. Ryszard drętwiał i za życia przymierał z zazdrości. Blaski, ruch, gwar, łoskot pojazdów, spojrzenia, śmiechy, muzyka - zdawały się wprawiać ją w stan niezwalczonego odurzenia, półszaleństwa. Raz w raz przypominała sobie o smętnym towarzyszu i gwarzyła z nim po ludzku, lecz było to zewnętrzne i pozorne. Wewnątrz jej natury mknęła, leciała burząc się i pieniąc czarna rzeka podjudzenia. Błąkali się to tu, to tam. Tu przystanęli, ażeby popatrzeć na wystawę sklepu, oczywiście jubilerskiego - tam oglądali witryny księgarskie - admirowali składy wytworności wszelkiego rodzaju, bielizny i strojów damskich, futer i kostiumów kąpielowych, obuwia i śmiesznych figurynek z terrakoty... Po siódmej udali się do owej zacisznej włoskiej restauracji. Xenia nie lubiła wina. Ledwie maczała w nim wargi. Nie znosiła również mięsa. Ledwie coś tam schrupała jednym zębem. Jadła natomiast wszelkie jarzyny, leguminy i słodycze. Nade wszystko włoskie spaghetti z pomidorowym sosem. Te wchłaniała w ilości niewiarygodnej, aż do wytarcia chlebem talerza na czysto. Po skończeniu obiadu stała się wesoła i rozbawiona jak pensjonarka. Przedrzeźniała swego towarzysza i udzielała mu bezpłatnych lekcji wesołości. Raz w raz patrzyła na godzinę, czy nie pora już do teatru. Ponieważ dużo jeszcze było czasu, Nienaski prosił, żeby zajść do jednej z sąsiednich kawiarni, gdzie była o tej porze dobra muzyka. Istotnie, tam czas biegł szybciej niż gdziekolwiek, lecz tylko Xeni. Bawiła się strzelając oczyma na wsze strony, dźwigając z miejsca (z przymusem do wdzięcznych póz) cielska, kadłuby i ciała męskie, ciągnąc ku sobie i za sobą oczy i ślepia, uśmiechy zachwytu. Przed dziewiątą wyszli pośpiesznie do teatru zwanego Royal, w bocznej od bulwaru ulicy. Kupili bilety, te "tańsze", w jednym z pierwszych rzędów. Xenia była uszczęśliwiona jak wychowanka klasztoru wzięta na balet. Teatr ów był niewielki, lecz bardzo ładny i elegancki. Xenia objaśniała swego prowincjonalistę, że bywają tam najbogatsi rentierzy, najstrojniejsze damy i że można w tej sali widzieć najwyszukańsze precjoza