Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie ma czasu do stracenia, bo tak czy owak wszystko się zawali. Wojna już zaczęta, a bardzo prawdopodobne, że Nieprzyjaciel bierze w niej górę. Nie mogę wrócić po radę i pełnomocnictwa. Mam do wyboru albo siedzieć tu i czekać, aż łotry przyjdą i zabiją mnie nad ciałem mego pana, a Pierścień zabiorą, albo wziąć Pierścień i z nim pomaszerować dalej. – Sam westchnął głęboko. – No, więc biorę go i ruszam w drogę. Schylił się nad Frodem. Delikatnym gestem rozpiął mu klamrę u szyi i wsunął rękę pod kurtkę; drugą ręką uniósł jego głowę, ucałował zimne czoło i ostrożnie zdjął łańcuszek. Ułożył znów głowę jak do snu. Spokojna twarz Froda nie drgnęła, i to bardziej niż wszystkie inne objawy przekonało Sama, że jego pan naprawdę umarł i zaniechał swojej misji. - Żegnaj, mój panie ukochany! – szepnął. – Przebacz swojemu Samowi. Sam wróci tutaj, gdy spełni zadanie... jeżeli je zdoła spełnić! Wówczas już cię nie opuści. Śpij spokojnie, póki nie wrócę. Mam nadzieję, że nie zbliży się tu do ciebie żadne nikczemne stworzenie. Jeśli pani Galadriela słyszy mnie i zechce spełnić moje życzenie, to mam tylko jedno jedyne: żebym mógł wrócić i odnaleźć ciebie. Żegnaj! Schylając głowę zarzucił sobie łańcuszek na szyję. W pierwszej chwili aż przygiął się pod brzemieniem, Pierścień niby ciężki kamień ciągnął go ku ziemi. Z wolna jednak ciężar malał czy może Samowi sił przybywało, dość że wyprostował głowę, a potem z wysiłkiem podniósł się na nogi. Stwierdził, że może się poruszać i że udźwignie brzemię. Na chwilkę wyjął z ukrycia gwiezdne szkiełko i spojrzał na swego pana; dar Galadrieli jaśniał łagodnym blaskiem, jak wieczorna gwiazda w noc letnią, w tym świetle twarz Froda miała znów piękną barwę, bladą, lecz, podobnie jak twarze elfów, szlachetną bladością istot, które odbyły długą wędrówkę przez ciemności. Unosząc w sercu żałosną pociechę tego ostatniego spojrzenia, Sam odwrócił się, schował kryształ i ruszył naprzód w gęstniejący mrok. Nie miał dalekiej drogi. Tunel został za nim, a przed nim ciemniał żleb odległy o kilkaset zaledwie kroków. Ścieżkę widział wyraźnie, wydeptana od wieków wrzynała się głęboką koleiną wśród skał i wznosiła się łagodnie długim jarem między urwistymi ścianami. Jar zwężał się znienacka. Sam znalazł się u stóp szerokich schodów o dość niskich stopniach. Wieża orków piętrzyła się teraz wprost nad jego głową, groźna i czarna, z jednym jedynym świecącym czerwono okiem. Hobbita na razie krył jej cień. Wspiął się na szczyt schodów i wreszcie stanął na przełęczy. - Postanowiłem nieodwołalnie – powtarzał sobie, ale nie mógł się wyzbyć wątpliwości. Przemyślał decyzję jak umiał najsumienniej, to wszakże, co robił, sprzeciwiało się jego najgłębszej naturze. – Może się omyliłem? – mruczał. – Jak należało postąpić? Gdy strome ściany żlebu zamykały się wokół niego, zanim dotarł na właściwy szczyt i spojrzał wreszcie na ścieżkę, która miała go sprowadzić w dół na drugą stronę gór, do Bezimiennego Kraju, odwrócił się raz jeszcze. Przez chwilę znieruchomiał szarpany rozterką i patrzał na przebytą drogę. Widział stąd jeszcze wylot tunelu niby czarny punkcik w narastających ciemnościach; miał wrażenie, że dostrzega też albo przynajmniej odgaduje miejsce, gdzie leży Frodo; zdawało mu się, ze tam na ziemi coś lśni jasno, może jednak wprowadziły go w błąd łzy, wzbierające w oczach, gdy patrzał na ten kamienny, wzniesiony wysoko skrawek ziemi, na którym całe jego życie rozsypało się w proch. - Żeby chociaż spełniło się moje życzenie! – westchnął. – Żebym chociaż mógł tam wrócić i odnaleźć Froda. Wreszcie odwrócił się twarzą do czekającej go dalszej ścieżki i postąpił kilka kroków naprzód; nigdy jeszcze żaden krok w życiu nie kosztował go tyle wysiłku. Tylko kilka kroków, jeszcze kilka następnych, a zacznie schodzić w dół i nigdy już nie ujrzy tego kamiennego wzniesienia pod urwiskiem. Nagle usłyszał jakieś głosy i krzyki. Stanął jak wryty. To były głosy orków. Musieli być wszędzie: przed nim i za nim. Tupot nóg i ochrypłe wrzaski: orkowie podchodzili na przełęcz od drugiego stoku, zapewne od którejś z bram wieży. Tupot nóg i nawoływania od drugiej strony. Sam odwrócił się w miejscu. Zobaczył czerwone światełka, pochodnie migocące daleko w dole: orkowie wychodzili z tunelu. Pułapka się zamyka. A więc czerwone oko wieży nie było ślepe. Sam zrozumiał, że jest zgubiony