Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nieopatrzeni, spędzili wśród trupów całą noc na mrozie, podczas gdy wozy z rannymi odeszły przed wieczorem do Międzyrzecza. Rankiem książę Bolko za taborem pociągnął, zostawiając jeno setnika i kilkunastu ludzi, by godnie pogrześć swoich. Gdy zesztywniałe już zwłoki znoszono do wspólnej mogiły, pachołkowie zauważyli, że Miłosza i Otłoka ciepli są i dopiero wzięto się opatrywać ich i cucić, tak że dali wreszcie słabe oznaki życia. Nieprzytomni jednak byli obydwaj i zdało się, że ledwo tląca jego iskierka zgaśnie lada chwila. Setnik zatroskał się, gdyż i wozów już pod ręką nie było ani żadnej osady w bliskości, gdzie by ich umieścić można, gdyż co było bliższych, cesarscy popalili. W końcu wpadł na pomysł, by ich łodzią w dół rzeki wysłać. Wcześniej czy później trafić się musi osada lub gródek, gdzie złożyć ich będzie można, póki nie wyzdrowieją lub, co pewniejsze, nie dojdą spokojnie. Ciepło okryci, płynęli tedy po cichej, mroźnej fali, nie wiedząc o sobie ni o świecie. Zamarło życie na wodzie i brzegach pod lodowatym tchnieniem zimy. Cisza była dokoła, z rzadka jeno zachrobotało wiosło o burtę łodzi, sunącej z prądem, bezgłośnie, ku przeznaczeniu. Szary dzień zimowy gasł już, gdy siedzący przy sterze pachołek Gromadza dojrzał z daleka unoszący się w górę dym. Był to gródek, leżący wśród lasu, trochę od brzegu, nad niewielkim strumieniem. Skierował zaraz łódź ku jego ujściu i wraz z towarzyszem gorliwie wzięli się do wioseł. Zanim się ściemniło, dociągnęli łódź do małego stanu, tuż koło gródka, położonego nad samą rzeczką. Spostrzeżono zaraz ich przyjazd i już ludzie biegli patrzeć, kto nadpłynął. Opowiedzieli się, rannych wojów imieniem księcia opiece polecając. Wraz liczne ręce ostrożnie dźwignęły leżących bez duszy i za chwilę spoczywali w ciepłej komorze, na miękko zaścielonym łożu, a znużeni i przemarznięci pachołkowie posilali się w świetlicy. Nie skończyli jeszcze, gdy u wejścia rozległo się szuranie nóg, stuk kostura i do izby weszła stara niewiasta. Włodarz Kołacz, który pełnił obowiązki gospodarza, gości podejmując, powstał na jej widok. Gromadza z towarzyszem dźwignęli się również, pozdrawiając ją. Usiadła na stołku z oparciem, kostur kładąc na stole, i wypłowiałymi oczyma patrzyła przez chwilę na przybyłych: - Kogo bogowie nam przynoszą? - zapytała. - Rannych wojów przywieźliśmy, by ich waszej opiece polecić. Niewiele im się należy; byle skonać mogli pod dachem. - To bitwa była? - zapytała z żywością. - Powiadajcie! Syn mój, Przybysław, przy kniaziu był. Nie słyszeliście o nim? - Kniaź zbił cesarza i za rzekę za nim poszedł. Musiał i władyka z nim pociągnąć. - Zbił cesarza - powtórzyła w zamyśleniu. Kiwała głową, powtarzając: - Mieszko zbił cesarza, Mieszko! - Cieszyła się czy dziwiła. Potem zapytała: - A ci woje, co za jedni są? - Wiślanie. Z kniazia Bolkowego orszaku. Bliźniacy. - Pokażcie mi ich - rzekła wstając. Kołacz ujął łuczywo, gdyż wczesny mrok zimowy już zapadał, i przyświecając prowadził starą do komory, gdzie leżeli Miłosza i Otłoka. Stara wzięła z ręki włodarza łuczywo i przystąpiła do rannych. Jeno okiem rzuciła, zdziwienie i coś jeszcze odbiło się na jej pomarszczonej twarzy: - Bliźniacy - szepnęła do siebie. - Głąbina! - zawołała nagle ostrym głosem. Wpadła wezwana, a starucha, wskazując na braci, rzekła: - Żebyś sama skonać miała albo gród spalić, muszą żyć. Głąbina pochyliła się nad rannymi, patrząc na ich twarze bez kropli krwi, wyciągnięte, podobne do trupich, i mruczała do siebie: - Muszą! Aby jeno mogli. Lepszych do mogiły kładą. Stara kosturem stuknęła w ziemię: - Tych nie położą, prędzej ciebie. - Dobrze, dobrze - burknęła Głąbina. Sprawnie i umiejętnie jęła opatrywać rannych. * * * Wracał Krzesz z wyprawy z rozpaczą w sercu. Ani chciał, ani mógł jechać do domu nad Kamienną, do ojcowej osady. Lżej by mu było może, gdyby ciężarem, który go tłoczył, mógł się podzielić, ale znowu wieść przynieść o śmierci dwóch braci! Po prawdzie, wbrew woli ojca, sam ich z domu wyciągnął, słusznie rodziciele, a zwłaszcza ojciec, będą mieć żal do niego. Czuł też, że jeśli ojciec żenić mu się każe, odmówić nie będzie miał prawa. Jedno było jeno miejsce na świecie, gdzie czekało go współczucie i zrozumienie, ale czuł, że i tam jechać nie powinien. Sam musi zostać ze swym żalem i zgryzotą. Z jakąś ponurą zaciętością myślał o tym, że samotny osiądzie w Grodzisku. Mierził go świat i ludzie, tak że w Krakowie nawet na grodzie się nie pokazał. Przenocował jeno i o świtaniu ruszył dalej. Zima już była śnieżna, tak że drogi pozawalało