Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W Bradwell Park było znacznie więcej kobiet niż mężczyzn, kilka zaledwie garaży dla kilku samochodów i tylko jeden miejski basen kąpielowy z tak mocno chlorowaną wodą, że kąpiel w nim groziła przejściową ślepotą. Ludzie zarabiali tu znacznie mniej, niżby sobie życzyli. Kobiety schwytane przez życie w pułapkę nie dlatego w niej tkwiły, że chciały, lecz z konieczności. Pocieszała je jedynie świadomość, że ich wieczne niezadowolenie nie bierze się z chimerycznej natury ani z niewdzięczności wobec losu, ale ma swoje konkretne uzasadnienie. Przez pewien czas Ruth stała pod biurem ubezpieczeń społecznych, czekając, aż wyjdzie stamtąd ktoś odpowiedni. Wreszcie zauważyła młodą ciężarną kobietę - najpewniej jeszcze nastolatkę, z dwójką uczepionych u jej kolan malców, pchającą dziecięcy wózek z zakupami. Miała ładną, lekko wymizerowaną bladą twarz z rysującym się na niej wyrazem roztargnienia. Zatrzymała się na przy- stanku autobusowym. Gdy nadjechał autobus, Ruth pomogła jej wsiąść razem z dziećmi, zakupami i wózeczkiem. Stojący obok konduktor ani drgnął. Ruth przysiadła się i wdała w pogawędkę. Dziewczyna nosiła imię Vickie. Martha miała trzy lata, a Paul dwa. Nie, nie jest mężatką. Nigdy nie wyszła za mąż. - Szukam mieszkania - powiedziała Ruth. - Może słyszałaś o czymś w pobliżu? Vickie nie słyszała. - Nie przypuszczam, żeby u ciebie znalazł się wolny kąt za opiekę nad dziećmi i niewielkie sprząta- nie - głośno myślała Ruth. - Mogłabym też dołożyć parę centów do czynszu, oczywiście nie musiała- byś tego nigdzie zgłaszać. Wizja dodatkowych pieniędzy i pewnej pomocy całkowicie stłumiła uzasadnioną obawę Vickie, że jej dom mógłby się okazać nieodpowiedni dla kogoś, kto ma do wyboru znacznie lepsze miejsca. Ruth więc szybko została ulokowana w pokoiku na tyłach. Łóżko polowe, na którym miała sypiać, odmówiło posłuszeństwa już przy pierwszej próbie położenia się, a pokój był tak ciemny, wilgotny i zimny, że w zasadzie dotąd go nikt nie używał. Ruth próbowała ocieplić go, rozwieszając na ścia- nach plakaty i heskie makatki, co zabezpieczało też przed osypującym się tynkiem. - Jakie szczęście, że jesteś wysoka - zauważyła Vickie. - Nie musisz wchodzić na drabinę. Nic tu nie mogłam robić, bo nie mam drabiny, no i te heskie makatki są takie drogie. Zresztą nie widzę po- wodu, aby się tym wszystkim zajmować, skoro należy to do obowiązków właściciela. Vickie w wieku szesnastu lat porzuciła szkołę. Zorientowała się jednak, że nie ma dla niej pracy, i poszła na zasiłek dla bezrobotnych. Wolny czas nudził ją w mniejszym stopniu niż jakakolwiek pra- ca, której mogłaby się podjąć, ale był o wiele bardziej wyczerpujący. Pewnego razu zwierzyła się Ruth, że już od dziecka cierpiała na astmę. Bardzo wcześnie zauważono, że ma słabe płuca, dlatego też perspektywy zatrudnienia, jakie w Bradwell Park otwierały się przed innymi - praca w wielkiej pralni albo w centrum czyszczenia chemicznego, obsługującego pokaźny obszar miasta - były dla niej zamknięte. Stały kontakt z parą wodną albo wyziewami chemicznymi szybko mógł zrujnować nawet młodsze i zdrowsze płuca. Szczęśliwie się jednak złożyło, że niezdolność Vickie do pracy odnoto- wano w kartotece i nie groziło jej, że wypłacany zasiłek będzie stopniowo zmniejszany. A tak właś- nie postępowano z bezrobotnymi, by ich nakłonić do pracy, którą akurat oferowano na miejscu, bez względu na to, jak bardzo była nieciekawa i niewdzięczna. - "Nil bastardi carborundum" - powiedziała Vickie, śmiejąc się gorzko. Nie daj się zgnębić bękar- tom. Powiedzenie to usłyszała od kolegi swojego kochanka. W wieku lat osiemnastu użaliła się nad swym losem i stwierdziła, że sens jej życiu mogą nadać je- dynie dzieci. Postanowiła sprostać tym ambicjom. Najważniejsze - równie ważne jak praca - to mieć kogoś do kochania. Kiedy się już postarała o dziecko, wydział opieki społecznej zaczął opłacać jej czynsz, a ze społecznej sekcji rozdzielnictwa otrzymywała czeki na pokrycie rachunków za elek- tryczność i jedzenie