Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W drodze powrotnej Montmorency potwornie się 95 skompromitował. Jest tylko jedna rzecz, na temat której Montmorency i ja różni- my się w opinii: koty. Ja lubię koty, Montmorency ich nie znosi. Kiedy spotykam kota, mówię „biedny kiciuś", schylam się i łaskoczę go za uchem, kot zaś stawia ogon w słup, wygina plecy w łuk i wyciera sobie nos w moje spodnie. Słowem, wzajemna sympatia i życzliwość. Kiedy Montmorency spotyka kota, dowiaduje się o tym cała ulica. W dziesięć sekund marnuje się przy tym tyle wulgarnych słów, ile zwyczajnemu, porządnemu człowiekowi starczyłoby do końca życia (jeśliby nimi oszczędnie szafował). Nie mam tego psu za złe (z reguły ograniczam się do trzepnięcia go w ucho bądź obrzucenia kamieniami), ponieważ zakładani, że to tkwi w jego naturze. W porównaniu z innymi psami foksteriery rodzą się z poczwórną dawką grzechu pierworodnego, toteż my, chrześcijanie, musimy poświęcić całe lata cierpliwych wysiłków, zanim w awanturniczej naturze foksteriera zajdzie jakaś widoczna po- prawa. Pewnego dnia byłem w holu domu handlowego przy Haymarket. Dokoła mnie siedziały psy, które czekały, aż ich właściciele wrócą z zakupów. Był tam bry- tan, parę owczarków szkockich, bernardyn, kilka spanieli i nowofundlandczyków, chart, francuski pudel (z bujną czupryną na głowie, lecz wyliniały na tułowiu), buldog, kilka tych nie większych od szczura stworzeń, które sprzedaje się w pod- cieniach Lowther, i para terierów z Yorkshire. Cała ta menażeria siedziała cierpliwie, godnie i w skupieniu. W holu panował uroczysty nastrój powagi i spokoju, graniczącego z rezygnacją, z łagodną melan- cholią. Wtem weszła do środka jakaś młoda dama, z robiącym wrażenie potulne- go foksterierem na smyczy, którego przywiązała pomiędzy buldogiem a pudlem. Foksterier usiadł i przez chwilę rozglądał się wokoło, po czym zadarł głowę do góry, by spojrzeć na sufit. Sądząc po minie, myślał o swojej matce. Potem ziew- nął. Potem spojrzał po innych psach, milczących, poważnych, dystyngowanych. Zerknął na buldoga, kimającego snem sprawiedliwego po prawej. Zerknął na pudla, wyprężonego dumnie po lewej. I nagle, bez słowa ostrzeżenia, absolutnie niczym nie sprowokowany, wbił kły w przednią łapę pudla — półmrok holu roz- brzmiał skowytem cierpienia. Wynik tego pierwszego eksperymentu wydał się foksterierowi wysoce zado- walający, toteż postanowił jeszcze bardziej ożywić atmosferę. Przeskoczył przez pudla i z impetem napadł na owczarka szkockiego. Ten zbudził się i natychmiast wdał w zażarty i hałaśliwy spór z pudlem. Foksio wrócił na swoje miejsce, złapał za ucho buldoga i usiłował go usunąć spod ściany. Buldog, zwierzę zadziwiająco bezstronne, zaczął się rzucać na wszystko, co stanęło mu na drodze, łącznie z por- tierem. Naszemu drogiemu foksterierkowi dało to możliwość stoczenia dłuższej walki z równie bojowo nastawionym terierem z Yorkshire. Osobom znającym psią naturę nie trzeba w tym miejscu mówić, że o tej porze 96 wszystkie inne psy w całym holu gryzły się już ze sobą, jakby zależała od tego ich kariera sportowa. Walki toczyły się w dwóch kategoriach wagowych: ciężkiej i lekkiej, a małe psy w wolnych chwilach gryzły duże psy w nogę. W holu rozpętało się istne piekło. Zgiełk był niesamowity. Przed domem han- dlowym zgromadził się tłum gapiów, którzy chcieli wiedzieć, czy to zebranie pa- rafialne, a jeśli nie, to czy kogoś tu mordują i dlaczego? Przyszli ludzie z pętlami na drągach, którzy usiłowali rozdzielić psy, wezwano też policję. Rozruchy trwały w najlepsze, gdy do holu wróciła owa miła młoda dama, wzięła swego słodkiego psiaka (który unieszkodliwił teriera z Yorkshire co naj- mniej na miesiąc i teraz znowu sprawiał wrażenie nowo narodzonego jagnięcia) na ręce, ucałowała i spytała, czy jej kruszynce nic się nie stało i dlaczego te wstrętne brutale chciały mu zrobić krzywdę. Foksterier przytulił się do niej i utkwił w niej spojrzenie, które zdawało się mówić: „Och, tak się cieszę, że przyszłaś mnie wy- bawić z tej gorszącej sytuacji!" Młoda dama powiedziała, że dyrekcja domu handlowego nie ma prawa do- puszczać do tego, aby psy porządnych ludzi były narażone na towarzystwo takich nie wychowanych dzikich bestii i że poważnie się zastanowi nad wytoczeniem sprawy sądowej. Taka jest natura foksterierów. Nie mam więc za złe Montmorency'emu jego antypatii do kotów. Tego ranka pożałował jednak, że dał jej upust. Wracaliśmy, jak już wspominałem, z kąpieli, kiedy w połowie głównej ulicy z któregoś domu wypadł kot i zaczął truchtać na drugą stronę drogi. Montmorency wydał z siebie okrzyk radości (zawołanie chrobrego wojownika, któremu wpada w ręce wróg: podobny okrzyk mógł paść z ust Cromwella, gdy ujrzał Szkotów schodzących ze wzgórza) i pomknął w ślad za swą ofiarą. Był to duży czarny kocur. Nigdy nie widziałem kota większego ani też bardziej obszarpanego. Stracił pół ogona, jedno ucho i niebagatelny procent nosa. Zwierzę było długie i żylaste. Sprawiało wrażenie spokojnego i zadowolonego z życia. Montmorency przypuścił na biedaka szarżę z prędkością dwudziestu mil na godzinę. Kot nie spieszył się jednak — najwyraźniej do niego nie docierało, że jego życie jest w niebezpieczeństwie