Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Przy- 340 ERNEST HEMINGWAY kucnął obok niego i położył zające na śniegu. Robert Jordan popatrzał na nicpo. — 'l y, hijo de la grań puta!' — powiedział cicho. — Gdzieś ty był, u wielkiej sprośności? — Tropiłem je — odparł Cygan. — I rąbnąłem obydwa. Kochały się na śniegu. — A twój posterunek? — To nie trwało długo — szepnął Cygan. — Co się dzieje? Czy to alarm? — Idzie tu gdzieś kawaleria. — Redios!1 — szepnął Cygan. — Widziałeś ich? — Jeden jest teraz w obozie — odparł Robert Jordan. — Przyjechał na śniadanie. — Zdawało mi się, żem słyszał strzał czy coś takiego — rzekł Cygan. — Paskudzę w mleko! To on tędy przeszedł? . — Tędy. Przez twój posterunek. — Ay, mi mądre!3 — sieknął Cygan. — O, ja biedny, nieszczęśliwy! — Gdyby nie to, żeś Cygan, zastrzeliłbym cię. — Nie, Roberto. Tego nie mów. Ja bardzo żałuję. To przez te zające. Przed świtem usłyszałem samca, jak się kotłował w śniegu. Nie masz pojęcia, co one za rozpustę wyprawiały. Poszedłem w stronę tego harmideru, ale uciekły. Ruszyłem tropem po śniegu i tam, wysoko, nakryłem je i rąbnąłem obydwa. Pomacaj, jakie tłuste, i to w tej porze roku. Tylko pomyśl, co Pilar z nich zrobi. Żałuję, Roberto, żałuję tak samo jak ty. Zabili tego kawalerzystę? — Tak. —Ty? — Tak. ' (hiszp., obsc.) — synu wielkiej kurwy. 2 (hiszp.) — Wielki Boże! •'' (hiszp.) — O, mamo! 341 KOMU BIJE DZWON — Que tw!4 — zawołał Cygan z jawnym pochlebstwem. — Ty jesteś prawdziwy fenomen! — Twoją matkę! — odparł Robert Jordan. Mimo woli uś- miechnął się do Cygana. — Zabierz te swoje zające do obozu i przynieś nam śniadanie. Wyciągnął rękę i pomacał zające, które leżały bezwładnie na śniegu, długie, ciężkie, puszyste, grubonogie, z długimi uszami i otwartymi, krągłymi, ciemnymi oczyma. — Rzeczywiście tłuste — powiedział. — Tłuste? — powtórzył Cygan. — Każdy ma na żebrach całą baryłkę słoniny. W życiu nic śniło mi się o takich zającach. — No, idź już — powiedział Robert Jordan. — Wracaj prędko ze śniadaniem i przynieś mi dokumenty tego reijuetć''. Poproś o nie Pilar. — Nie gniewasz się na mnie, Roberto? — Gniewać się, nie. Ale obrzydzenie mnie bierze, żeś zszedł z posterunku. A gdyby to był cały oddział kawalerii? — Redios! — rzekł Cygan. — Masz wielką rację. — Posłuchaj. Nie wolno ci nigdy więcej schodzić z takiego posterunku. Pod żadnym pozorem. O tym zastrzeleniu wcale nie mówiłem na wiatr. — Jasne, że nie. I jeszcze jedno. Taka sposobność jak z tymi dwoma zającami nie powtórzy się już nigdy. Nigdy w życiu jednego człowieka. — Anda.'6 — powiedział Robert Jordan. — I wracaj prędko. Cygan podniósł zające i zniknął między skalami, a Robert Jordan popatrzał na płaską polanę i zbocze poniżej. W górze krążyły dwie wrony, a potem siadły na sośnie. Przyłączyła się do nich trzecia i Robert Jordan obserwując je pomyślał: To będą •' (hiszp.) — dosl.: Cóż za wujek! Tu: w sensie popularnego przezwi- i. ska s (hiszp.) — żołnierz z oddziałów rcqiictes, zbrojnych formacji karli- stów, walczących po stronie frankistów. (Por. także Wstęp, s. LI.) " (hiszp.) — Idź! 342 ERNHST HEMINGWAY moje czaty. Póki siedzą spokojnie, to znaczy, że nikt się nil 'liżą zza drzew. Ten Cygan! — myślał. — On jest naprawdę nic nie wart. Nie- ma ani wyrobienia politycznego, ani dyscypliny i nie można mu w niczym zaufać. Ale potrzebny mi jest na jutro. Jutro mi sil; pr/yda. Dziwnie jest widzieć Cygana na wojnie. Powinni być od tego zwolnieni tak jak ci, co się powołują na zastrzeżenia moralne. Albo jak niezdolni do służby wojskowej fizycznie czy umysłowo. Bo są do niczego. Tvlko że w tej wojnie nie zwalnia się takich, co mają zastrzeżenia. Nie zwalnia się nikogo. Przyszła do wszystkich na równi. Przyszła teraz i do tych walkoni. Teraz ją mają. Agustin i Primitivo wrócili niosąc gałęzie i Robert Jordan zbudował dla erkaemu porządną osłonę, która nie pozwalała go dojrzeć z powietrza, a od strony lasu wyglądała naturalnie. Pokazał, gdzie trzeba postawić wysoko na skałach jednego czło- wieka, aby mógł widzieć cały teren poniżej i w prawo — a gdzie drugiego, żeby obserwował jedyny odcinek lewej ściany, na który można było się dostać. — Jeżeli kogoś stamtąd zobaczysz, nie strzelaj — powiedział Robert Jordan. — Sturlaj z góry kamyk, żeby nas ostrzec, i daj znak karabinem, o tak — podniósł karabin i przytrzymał go nad głową, jak gdyby chciał ją osłonić. — A tak, żeby pokazać, ilu idzie — podniósł i opuścił broń. — Jeżeli będą spieszeni, trzymaj karabin lufą w dół. W ten sposób. Nie strzelaj, dopóki nic usłyszysz, że strzela nasza mdqmna. Strzelając z tej wysokości, celuj w kolana. Jeżeli zagwiżdżę dwa razy tym gwizdkiem, złaź na dół kryjąc się, aż do tych skal, gdzie jest ntdqimia. Primitivo podniósł karabin. — Rozumiem — powiedział. — To bardzo proste. — Najpierw spuść z góry mały kamyk, żeby nas ostrzec, a potem pokaż kierunek i ilość ludzi. Uważaj, żeby cię nic zobaczyli. — Dobrze — powiedział Primitivo. — A mógłbym rzucić granat? — Dopiero wtedy, jak zagada nidqnina. Możliwe, że kawaleria 343 KUMf BIJl; UZWON przyjdzie tu szukając kolegi, a jednak nie spróbuje wejść w przesmyk. Mogą pojechać dalej śladem Pabla. Nie chcemy walki, jeżeli da się jej uniknąć. Nade wszystko trzeba jej unikać. A teraz właź na górę. — Mc roy" — rzekł Primitivo i z karabinem w ręku zaczął się wspinać na wysokie skały. — Ty, Agustin — powiedział Robert Jordan. — Co umiesz robić z tą bronią? Agustin przykucnął, rosły, czarnowłosy, z obrośniętą twarzą, zapadniętymi oczyma, wąskimi wargami i wielkimi, spracowany- mi dłońmi. — Pnes^, nabijać. Celować. Strzelać. Nic więcej. — Nie wolno ci strzelać, dopóki nie podjadą na pięćdziesiąt metrów, i tylko wtedy, gdy będziesz pewny, że wejdą w przesmyk, który prowadzi do jaskini — powiedział Robert Jordan. . — Dobrze. Jak to daleko? — Do tamtej skały. Jeżeli będzie oficer, strzelaj najprzód do niego. Potem przenieś ogień na resztę. Przesuwaj lufę bardzo powoli. Wystarczy mały ruch. Pokażę Fernandowi, jak strzelać