Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Musieli pełzać w trójkącie, jaki utworzyła ściana i podłoga korytarza. W pierwszej chwili zapanowało prawo silniejszego: kto mógł pchał się pierwszy do wyjścia odpychając słabszego, nie zważając, czy stopa nie opiera się o czyjąś rękę lub brzuch. Chwilowa przerwa w dopływie prądu jeszcze spotęgowała zamieszanie. Ale trwało to krótko. Awaryjne światło, tak jak w maszynowni, przywróciło trochę spokoju, a drugi oficer, który został tu skierowany przez kapitana, czuwał nad ewakuacją. Jego zachowanie i opanowany głos wpłynęły na ludzi uspokajająco. Wychodzili spiesznie, ale już bez popłochu. Starszy, chudy, przygarbiony rybak zatrzymał się w połowie korytarza. Dłoń oparł na podłodze, łokciem wparł się w futrynę mijanych drzwi. Z tyłu ludzie naparli na niego. – Ruszaj się, czego stoisz! Nie posłuchał tych krzyków. Opuścił głowę, skulił się, teraz całym ciałem przywarł do ściany. Zamiast odpowiedzi z jego ust wydobył się przeciągły jęk. Znajdujący się najbliżej niego steward złapał go wpół, przysunął głowę do jego twarzy. – No, chłopie, co jest? – Nie mogę... boli – wymamrotał rybak. – Co tam się dzieje! Wychodzić! – wołał drugi ze szczytu schodów. – Taczała nie może! Słabo mu! – odkrzyknął steward; Inni przysunęli się bliżej chorego, oficer zszedł niżej, popatrzył na zmienioną, bladą twarz, rozszerzone oczy. – Boli... – znów jęknął rybak. Wtedy kucharz, który trzymał się tuż za stewardem i także podsunął się całkiem blisko, powiedział do drugiego oficera: – Panie drugi, to serce. On nieraz narzekał... – Pomóżcie mu – drugi już działał. Sam sięgnął do ramienia rybaka, inni podparli go z boków i z tyłu. – Ostrożnie, wolno, na pokład... Wyprowadzili chorego na zewnątrz. I dalej trudno mu było posuwać się o własnych siłach po mokrym, śliskim pokładzie. Koledzy nadal go podtrzymywali, asekurowali każdy jego krok. W ten sposób udało im się doprowadzić go aż do mostku. Tu legł w krzywym kącie, na lewym skrzydle mostku uniesionym teraz do góry. Zaklinował się między drzwiami do sterówki a pokładem. – No, lepiej? – zapytał steward. – Tak jakby – odparł słabo. – To nic, przejdzie, czasem mnie tak łapie. Że też musiało teraz... – Dziwisz się? – mruknął kucharz. 88 Tymczasem dobiegała już końca ewakuacja ludzi. Drugi oficer zszedł teraz do korytarza, chciał osobiście przekonać się, czy nikt nie pozostał we wnętrzu statku. Ledwie zagłębił się w korytarz, gdzie zwinięty i skotłowany kokosowy chodnik utrudniał szybkie posuwanie się naprzód, gdy usłyszał przytłumiony, ale wyraźny krzyk wzywający ratunku. W pierwszej chwili nie mógł rozpoznać, skąd ów krzyk dochodzi, ale kiedy zabrzmiał powtórnie, zorientował się, że to woła człowiek z którejś z kabin, znajdujących się teraz w górze, nad jego głową. Dwaj rybacy, którzy właśnie wchodzili po schodach na górę, też widocznie coś usłyszeli, bo zatrzymali się nagle wpół kroku. – Do mnie! – zawołał drugi oficer, a ci dwaj bez słowa, jak mogli najszybciej, ruszyli z powrotem. – Tam! – wskazał ręką drugi oficer. Wszyscy trzej patrzyli teraz do góry. Drzwi kabiny, z której dobiegał głos wzywający ratunku, znajdowały się nad ich głowami. – Otwórz – wołał rybak do uwięzionego kolegi. – Jesteśmy tu, pod tobą! – Nie da się. Zaklinowały się, nie da rady otworzyć. Dopiero teraz dostrzegli, że drzwi, ściśnięte metalowymi ścianami, które ugięły się podczas awarii, stały się jakby węższe i wypukłe pośrodku. – Łom, dawajcie łom – rozkazał drugi oficer. Jeden z rybaków rzucił się do rogu korytarza, gdzie znajdował się sprzęt przeciwpożarowy. Jednym ruchem wyszarpnął z uchwytu łom i podał go drugiemu. Ten bez namysłu uderzył w awaryjną kratę, znajdującą się w dolnej części drzwi. Zatrzeszczało, a po drugim uderzeniu krata ustąpiła i spadła z góry pod ich nogi. – Wyłaź! – krzyknął rybak do kolegi. W górze ukazała się twarz uwięzionego w kabinie. Spróbował się wcisnąć w otwór po kracie, ale okazało się to niemożliwe. Drzwi wypaczyły się tak dalece, że otwór po kracie zrobił się zbyt wąski, by mógł się przez niego przecisnąć człowiek. – Wszystko na nic. Nie mieszczę się! – powiedział ten z góry. Stanęli bezradni. Patrzyli w górę, na twarz pełną lęku a zarazem nadziei, że jednak pomogą, wydostaną go z tej pułapki. Drugi zastanawiał się chwilę, potem powiedział do uwięzionego: – Do bulaju dosięgniesz? – Mam go nad głową. – Dobrze, nie denerwuj się – drugi mówił spokojnie, łagodnie jak do dziecka. – Podstaw sobie coś, dosięgnij bulaja i otwórz go. Wyleziesz tamtędy na kadłub statku. To rzeczywiście dawało szansę uwięzionemu. Ale strach jeszcze go nie opuścił. Wcisnąwszy twarz w otwór po kracie błagał: – Nie zostawiajcie mnie tak! Nie dam rady... – Dasz sobie radę. Musisz otworzyć bulaj i wyjść tamtędy! My podejdziemy z tamtej strony, pomożemy ci, wyciągniemy cię z góry! – Dobrze! Cała trójka ruszyła biegiem do wyjścia. Tamten patrzył za nimi dotąd, dopóki mógł ich jeszcze widzieć, potem wstał i zaczął wykonywać to, co mu polecono. 3 Jeden z rybaków dłużej niż inni marudził przy wyjściu. Znajdował się po prawej burcie, tej, która zanurzyła się w wodzie, toteż musiał przede wszystkim uciekać przed wlewającymi się do statku masami wody. Zrezygnował z wspinaczki wewnętrznymi schodami do mostku, tylko od razu wyszedł przez pierwsze otwarte drzwi, jakie napotkał. Prowadziły na pokład i były wyżej, niż sięgała woda. Jednak bryzg fali uderzył go w twarz; teraz niemal na oślep posuwał się ku trapowi zewnętrznemu, wiodącemu na skrzydło mostku. Po jego prawej ręce, 89 niczym stroma ściana, wznosił się ukośnie do góry pokład. Brnął dalej niezdarnie, bo kamizelka ratunkowa krępowała jego ruchy