Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie zastosuje żadnych urządzeń zdalnie sterowanych ani karabinu. — Wiem. - Kuchnia cała już pachniała. Deerforth wyjął chleb i podał Nicholasowi, by zrobił grzanki. — No dobrze, chodzi mu o wprowadzenie zamieszania. Jest to stara technika walki w kenjutsu i podczas wojny. Trzeba ciągle zmieniać formy i miejsca ataku. A gdy twój przeciwnik jest już zdezorientowany, wtedy zadajesz ostateczny cios. Deerforth patrzył na Nicholasa, gdy ten niósł do stołu pełne talerze. — I uważasz, że tak właśnie postępuje ten ninja? — Tak, jest to dla mnie oczywiste. Deerforth zaczął jeść, marszcząc brwi w skupieniu. — A czy rozważałeś inne warianty? - spytał po chwili. Nicholas zdziwił się. — Jakie inne warianty? - Sam nie wiem. Ale z nich są cholerni kombinatorzy, nigdy nie można być pewnym, co im chodzi po głowie. Nicholas na chwilę odwrócił się. — Znałem kilku z nich, gdy byłem w Japonii. — Naprawdę? - spytał Deerforth ze zdziwieniem w oczach. - Ale to było dawno temu. — Oni kierują się własnym poczuciem czasu. Nicholas zrozumiał, że Deerforth mówi o własnych przeżyciach. Odłożył widelec i zamilkł. - To nie są ludzie - powiedział po chwili lekarz. Zapanowała taka cisza, że Nicholas słyszał, jak tyka zegar ścienny. - A przynaj mniej mają w sobie jakieś nieludzkie cechy, jakby byli wampirami lub innymi potworami, czymś nadprzyrodzonym. - Spoglądał teraz we własną przeszłość. - Tam gdzie ja walczyłem podczas wojny - mówił dalej - wyglądało to zupełnie inaczej niż gdzie indziej. Nie było żadnego zajmowania kolejnych przyczółków przez pododdziały albo ich bohaterskiej obrony. Nie było linii frontu, ataków lub wycofywania się na z góry upatrzone pozycje. Po prostu trwaliśmy, pełni uporu, w tym całkowitym pomieszaniu, w którym rano znajdowałeś się przed linią frontu, a wieczorem na tyłach wroga, i to nie ruszając się ze swego miejsca ani o milimetr. Nigdy nie mieliśmy pewności, gdzie znajduje się przeciwnik. Rzadko kiedy docierały do nas jakieś rozkazy, a gdy docierały, widać było, że w sztabie zupełnie nie orientują się w sytuacji. Funkcjonowaliśmy we własnym świecie znikomej dyscypliny, w którym anarchia była jedyną ochroną przed szaleństwem. Sceny, o których wspominam miały miejsce pod koniec wojny. 1 Większość z nas służyła w tym rejonie od początku i nie była już w stanie walczyć dalej. Malaria, ameba i inne choroby, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, stały się naszą codziennością. Ale po pewnym czasie bardziej nas przerażało to, co się działo w nocy niż ryzyko zachorowania na cholerę. W nocy wkradali się do nas zwiadowcy, bezszelestni i niebezpieczni. Nie potrafiliśmy ich powstrzymać. Podwajaliśmy straże, patrolowaliśmy obozowisko. I nic. Nasz zdesperowany dowódca wystawił nocne patrole. Ale ludzie strzelali ze strachu do cieni lub śpiewających ptaków. Nikogo nie złapali, sami zaś jeden po drugim ginęli. Napięcie stale narastało. Któregoś dnia ktoś nieodpowiedzialnie zażartował, że atakuje nas jakieś wcielenie księcia Drakuli. Ponieważ miał ze sobą sfatygowany egzemplarz powieści Brama Stokera, więc ludzie bardzo szybko zaczęli traktować tę sprawę na serio. Strach zataczał coraz szersze kręgi. Zresztą nie ma co się dziwić, ludzkość wielokrotnie tłumaczyła niewytłumaczalne używając jakichś urojonych postaci. Panujący wśród nas nastrój coraz bardziej przypominał ten z książki. Nawet dzisiaj, po tylu latach, mam dreszcze, gdy o tym pomyślę. Jakkolwiek było, nauczono nas walczyć z żołnierzami z krwi i kości, a nie z duchami, które znikały na naszych oczach. Gdybyśmy dopadli jednego z nich albo mogli chociaż mu się dokładnie przyjrzeć, wiedzielibyśmy, kim jest przeciwnik. Strach potrafił narastać w bardzo szybkim tempie. Przecież żadnego z nas nie można było nazwać tchórzem, bo każdy miał na swoim koncie zabitych wrogów. Nawet ja... nawet ja jako lekarz musiałem kilkakrotnie to uczynić, gdy groziła nam przegrana. A mimo to byliśmy świadkami czegoś... czegoś niewytłumaczalnego. Wiem, że to może teraz brzmi śmiesznie, ale wierz mi, Nicholas, gdy opowiem ci, co się stało... Przedzieraliśmy się właśnie przez wyspę Leyte. Było to już po słynnej bitwie powietrzno-morskiej