Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ogar powinien dostać w dniu wyścigu tylko jeden lekki posiłek rano, więc zwróciłem się do człowieka, który trzymał to zwierzę. – Czy pies był karmiony przed godziną czy dwiema? – Nie – odparł. – Od śniadania nic nie jadł. Gdy ponownie położyłem dłonie na brzuchu psa, miałem wrażenie, że kilku widzów przygląda mi się z niezwykłą uwagą. Uznałem to jednak za przywidzenie i zająłem się następnym zwierzęciem. Numer czwarty był faworytem, ale już na starcie został w tyle. Skończył bieg jako ostatni i na ciemnych trybunach podniósł się chóralny ryk. Dotarło do mnie kilka głośniejszych uwag. „Otwórz te cholerne oczy, weterynarzu!” – tak brzmiała jedna z nich. Gdy usiadłem w długim i jasno oświetlonym barze, widziałem, jak ludzie na mój widok trącają się łokciami. Wpadłem w gniew. Może niektórzy z tych panów liczyli, że skorzystają z nieobecności Stewiego. Zapewne uznali mnie za naiwniaka. Moją następną wizytę na padoku powitały przyjazne uśmiechy i ukłony ze wszystkich stron. Panowała niezwykle sympatyczna atmosfera. Badanie przebiegało pomyślnie, dopóki nie zająłem się numerem piątym; tym razem nie mogłem się mylić. Pod palcami wyczułem napięty żołądek, a zwierzę cicho warknęło, gdy nacisnąłem mocniej. – Musi pan wycofać psa z tej gonitwy – powiedziałem. – Ma pełny żołądek. – Nie ma mowy! – wybuchnął stojący obok właściciel. – On nic nie jadł! Wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy, ale unikał mojego wzroku. Znałem takie sztuczki; miska pokruszonego chleba i litr mleka – okruchy szybko pęcznieją. – Chce pan, żebym wywołał wymioty? Mam trochę sody w samochodzie, zaraz się przekonamy. – Nie, nie, nie chcę, żeby wyrabiał pan coś z moim psem. – Mężczyzna zamachał ręką. Obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem i odszedł. Ledwie zdążyłem wejść do baru, kiedy usłyszałem komunikat: „Weterynarz proszony o zgłoszenie się w dyrekcji”. Pan Coker podniósł się zza biurka i przeszył mnie gniewnym spojrzeniem. – Wycofał pan psa z wyścigów! – Zgadza się, przykro mi, ale miał pełny żołądek. – A niech to szlag...! – Wycelował we mnie palec, opanował się i zmusił do udręczonego uśmiechu. – No, panie Herriot, musimy wykazywać w takich sprawach trochę rozsądku. Nie wątpię, że zna pan swój fach, ale nie uważa pan, że to mogła być pomyłka? – Niedbale pomachał cygarem. – W końcu każdy może się pomylić, więc może zechce pan to ponownie rozważyć. – Na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech. – Nie, przykro mi, panie Coker, ale to niemożliwe. Zapadło długie milczenie. – A więc to pańskie ostatnie słowo? – Tak. Uśmiech zniknął, zastąpiony groźnym grymasem. – Niech pan słucha. Popsuł pan wyścig, a to poważna sprawa. Nie chcę, żeby to się powtórzyło, rozumie pan? – Gniewnie zdusił cygaro. – Mam nadzieję, że nie będzie już takich kłopotów. – Ja też, panie Coker – powiedziałem i wyszedłem. Droga na padok wydała mi się dłuższa niż przedtem. Było całkiem ciemno i jeszcze wyraźniej słyszałem pomruk tłumu, okrzyki bukmacherów oraz George’a i jego ukulele. Och, niech nie wieje tak zimny wiatr! – zawodził. Tym razem był to pies z numerem drugim. Badając go, znów wyczułem napięty i pełny brzuch. – Ten nie biegnie – zawyrokowałem. Napotkałem kilka ponurych spojrzeń, ale nie było żadnych sprzeciwów. Powiadają, że złe wieści szybko się rozchodzą, więc ledwie ruszyłem z powrotem, wyłączono George’a, a megafony poprosiły mnie o zgłoszenie się w biurze dyrektora. Pan Coker już nie siedział za biurkiem. Przechadzał się tam i z powrotem, a kiedy mnie zobaczył, jeszcze raz przemierzył pokój, zanim przystanął. Miał groźną minę i najwidoczniej postanowił mnie przestraszyć. – W co, do cholery, pan sobie pogrywa! – warknął. – Próbuje pan przerwać te wyścigi? – Nie – odparłem. – Po prostu wycofałem następnego psa, który nie nadawał się do wyścigu. Na tym polega moja praca. Po to tu jestem. – Nie sądzę, żeby pan wiedział, po co pan tu jest. – Poczerwieniał jak burak