Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nerwowość ich ruchów sugerowała, że bardzo im się śpieszy, albo że są bardzo przestraszeni. Jeżeli wirus już ich zaatakował byli chodzącymi trupami i musieli o tym wiedzieć, jeśli znali los pozostałych ludzi. Jako tacy stanowili dla nas o wiele większe zagrożenie, niż ich miotacze laserowe. - Pakujemy się i spływamy stąd - powiedziałem do Thada. - Nie pozostaw niczego, co mogłoby im podpowiedzieć, że tutaj byliśmy. Poruszaliśmy się bardzo ostrożnie zbierając nasze rzeczy. Thad zebrał filiżanki i ustawił je z powrotem w szufladzie, gdy tymczasem ja zamknąłem drzwiczki do szafy, w której znajdowała się kuchenka. Nie ośmieliliśmy się zapalić światła; pozostawała nam tylko nadzieja, że wszystko pozostawiliśmy w porządku i ktokolwiek znajdzie się w tym biurze, nie dostrzeże śladów naszej obecności. Z tą myślą otworzyłem drzwi na ulicę i szybko wymknęliśmy się na zewnątrz. Gdy już miałem nadzieję, że bezpiecznie wyszliśmy z opresji usłyszeliśmy za sobą krzyki. Znajdowaliśmy się wtedy już dobrych kilkadziesiąt kroków od hali i musieliśmy jedynie przebiec lądowisko, by znaleźć się poza terenem portu, - Lasery! - ostrzegłem Thada i skoczyliśmy, by ukryć się za załomem muru. Niespodziewanie natrafiliśmy na jakieś otwarte drzwi i wpadliśmy do budynku. Drzwi zatrzasnęły się za nami z wielkim hałasem. Oczywiście łatwo było je stopić promieniami laserowymi, jednak nawet krótki moment na to potrzebny, dawał nam możliwość skuteczniejszej ucieczki. Thad potknął się o coś w ciemności i niemal się przewrócił. Wydał dziki okrzyk przerażenia i szybko wyrwał się z okowów tego, co go osaczyło. Nie oglądając się na mnie pognał przed siebie. Ośmieliłem się na krótki moment zapalić latarkę i natychmiast pobiegłem za nim. Budynek kończył się płaską ścianą, jednak w bocznych ścianach znajdowały się dwa szeregi drzwi. Wybrałem pierwsze po lewej stronie otworzyłem je i pociągnąłem Thada za sobą. Ku swej wielkiej radości ujrzałem wielkie, otwarte okno. Wystarczyła sekunda, żebyśmy przez nie wyskoczyli i znaleźli się w ogrodzie. Gdyby nasz skok był dłuższy, wpadlibyśmy do ogrodowego stawu. Ogród okolony był grubym murem porośniętym przez gęsty bluszcz. Ucieszył mnie ten widok, ponieważ wiedziałem, że ręczny miotacz promieni laserowych nie ma szansy na uszkodzenie tego muru. Siła naszego strachu była tak wielka, że każdemu z nas jeden długi skok wystarczył, by wspiąć się na mur sięgający wysokością wzrostu człowieka. Przeskoczyliśmy go i znów znaleźliśmy się na ulicy. Wciąż słyszeliśmy odległe nawoływania brzmiące tak, jak gdyby ci, którzy krzyczeli, nie zamierzali wszczynać alarmu, lecz z nami porozmawiać. Czy ścigający nas sądzili, że jesteśmy członkami ich bandy? Ale, skoro tak, po co mielibyśmy uciekać; nie, takie myślenie mi nie odpowiadało. Chyba że od chwili wybuchu epidemii wszyscy uchodźcy stali się dla siebie nawzajem wrogami. Przez kilka chwil nie bardzo wiedziałem, w którym kierunku powinniśmy uciekać. Oddalenie się od portu na otwartą przestrzeń dałoby nam chyba największą przewagę. Powiedziałem to do Thada. - A potem dokąd? - zapytał. - Do Butte? - Nie. Boję się, że mogliby nas wyśledzić. Mimo że umocniliśmy Butte jak tylko się dało, zbyt wiele widziałem w porcie, żeby sądzić, iż przeciwstawimy się atakowi, jeżeli najeźdźcy użyją przeciwko nam swych najpotężniejszych broni. Biegliśmy ulicą, starając się kryć pod murami budynków. Nagle na Thada padły promienie światła. Natychmiast rzucił się na ziemię i zniknął w cieniu. - Haloooo... Nie dopadły nas promienie laserowe, których w tej chwili spodziewaliśmy się. Po prostu ktoś nas wołał! Czy mimo wszystko ci ludzie nie byli wrogami, lecz przyjaciółmi? Może to ocaleli mieszkańcy Beltane? - Poczekajcie! - Znów zawołanie, zamiast strzałów. My jednak nie czekaliśmy. Skręciliśmy pomiędzy dwa budynki, mając nadzieję, że po raz kolejny zmylimy pogoń. - Oblatywacz... - wystękał Thad. Nie było wątpliwości, głuchy odgłos silników oblatywacza był coraz bliższy. Instynktownie przykucnęliśmy pod murem mając nadzieję, że jego cień wystarczy, by pilot nas nie zobaczył. Maszyna przeleciała ponad dachem i po chwili wylądowała na ulicy, z której właśnie uciekliśmy. Pilot zapewne zamierzał dołączyć do tych, którzy nas poszukiwali, albo po prostu zabrać ich stamtąd. - Uciekajmy! Pozostało w nas jeszcze tyle sprytu i sił, by w końcu umknąć pogoni. Nie dostrzeżeni pozostawiliśmy zabudowania portu daleko za naszymi plecami. Spojrzenie wstecz nie było przyjemne. W porcie wciąż nas szukano, wokół zabudowań co chwilę błyskały potężne światła. Nasi prześladowcy zapewne byli przekonani, że ukryliśmy się tam w jakimś ciemnym i trudno dostępnym miejscu. - Nie strzelali do nas - zauważył Thad. - Dlaczego? - Może mają już dość zabijania? - powiedziałem ponuro. A może, gdy odkryli, że nie jesteśmy ich pobratymcami, nie znajdowaliśmy się już na linii strzału? - A czy to mogli być nasi? - W butach do lotów w przestrzeni? Nie sądzę. - Co teraz robimy? - Musimy zatoczyć szeroki łuk i ruszyć na północ. Jeżeli będą nas śledzić... - Niby jak? Jeżeli nie pochodzą z Bekane, to nie mają żadnej szansy. Nie damy się im. - To my nie będziemy mieli szansy, jeżeli zastosują promienie podczerwone. Dlatego musimy jak najdłużej trzymać się z dala od Butte. Będziemy mogli tam wrócić dopiero wtedy, gdy zrezygnują z poszukiwań, albo będziemy pewni, że prowadzą je w złym kierunku. Promieniowanie podczerwone... Kolejny wspaniały wynalazek przeznaczony do jak najbardziej pokojowego zastosowania, który mógł okazać się dla nas zgubnym. Strażnicy używali go bardzo często do poszukiwania zwierząt