Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Pakowanie przeciągnęło się jednak aż do północy. Może to dobrze; kiedy w końcu wgramoliłem się do łóżka, nie mogłem jeszcze zasnąć, rozmyślając o Dionie i jego sytuacji. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem ramienia Bethesdy, ale odwróciła się ode mnie, zła o coś. Kiedy zastanawiałem się nad tą dziwną wizytą, zdałem sobie sprawę, że nie dowiedziałem się wszystkiego, czego powinienem. Ktoś polecił mnie filozofowi. Kto? I co on robił w towarzystwie galla? Pasowali do siebie jak ogień i woda, a mimo to Dion najwyraźniej ufał Trygonionowi wystarczająco, by wychodzić z nim w przebraniu na ulice. Ach, cóż, pomyślałem sennie, te pytania mogą zaczekać, aż wrócę z Ilirii i ponownie się spotkam ze starym nauczycielem. Ledwo jednak ta myśl przemknęła mi przez głowę, stanęła mi przed oczami jego twarz i wyraz, jaki dostrzegłem w jego spojrzeniu – spojrzeniu trupa. Wzdrygnąłem się i nagle opuściła mnie cała senność. Odwróciłem się na bok i znów dotknąłem Bethesdy. Wypuściła głośno powietrze i odsunęła się. Szepnąłem jej imię, ale udawała, że śpi. Co ja takiego zrobiłem? O co się obraziła? Promień księżyca zabłądził do sypialni, oświetlając jej włosy. Umyła je dzisiaj w hennie, aby nadać im połysk i pokryć siwiznę. Zapach był mi dobrze znajomy, przyjemny i zmysłowy. Mogłaby mi pomóc zasnąć, pomyślałem, ale ona zdawała się być równie niechętna do pomocy, jak ja wobec Diona. Wpatrywałem się w gęstwę jej włosów, nieprzebyty las, ciemny i niedostępny. Przewracałem się z boku na bok, aż w końcu usiadłem i spuściłem stopy na podłogę. Miałem już na sobie długą tunikę chroniącą przed nocnym chłodem, wsunąłem więc tylko buty i sięgnąłem po wełnianą opończę. Wyszedłem do atrium i stanąłem pod statuą Minerwy, podnosząc wzrok na niebo pokryte miriadami migoczących gwiazd. Powietrze było zimne i czyste. Odnajdywałem znane mi konstelacje, próbując przypomnieć sobie ich greckie i łacińskie nazwy, których nauczyłem się za młodu w Aleksandrii: Wielką Niedźwiedzicę, którą Homer nazywał Wozem, a inni Siedmioma Wołami; Małą Niedźwiedzicę albo Psi Ogon; Kozę, która według niektórych ma rybi ogon... Sen nie chciał przyjść. Potrzebny był mi spacer. Kilka okrążeń wokół fontanny w atrium nie mogłoby ukoić mych nerwów, więc wyszedłem frontowymi drzwiami na ulicę. Nocą Palatyn jest chyba najbezpieczniejszą dzielnicą Rzymu. Kiedy byłem chłopcem, zamieszkiwała tu taka sama ludzka mieszanka jak w innych częściach miasta: bogaci i biedni, patrycjusze i plebs stłoczeni pospołu. Później imperium rzymskie poczęło się szybko rozrastać i niektóre rody stały się już nie zamożne, ale wręcz bajecznie bogate. Na swe siedziby wybierali właśnie Palatyn, z uwagi na bliskość Forum Romanum i wzniesienie ponad mniej przyjemne powietrze Tybru i zatłoczonych dolin. Z biegiem lat wysokie kamienice i ciasne domy były wyburzane ulica po ulicy, a na ich miejscu wyrastały piękne wille, tu i ówdzie oddzielone niewielkimi, zielonymi ogrodami. Trafiają się jeszcze pomiędzy nimi uboższe domy i mieszkańcy, którym daleko do zamożności (sam jestem tego przykładem), ale w sumie powstała tu enklawa ludzi bogatych i wpływowych. Ja mieszkam po stronie południowej wzgórza, nad domem westalek na Forum. W niewielkim kręgu wokół mego domu – nie dalej niż o strzał z łuku – mam takich sąsiadów jak Krassus, najbogatszy z Rzymian, i Cycero, który poprzedniej jesieni, we wrześniu, triumfalnie powrócił z wygnania i zajęty był odbudową willi zniszczonej dwa lata temu przez rozwścieczony tłum. Tacy ludzie mają liczną ochronę – i to nie byle osiłków, ale wyszkolonych gladiatorów. Wymagają też spokoju i porządku, przynajmniej w swym najbliższym otoczeniu. Grasujące bandy pijanych zbirów, które nocami terroryzują Suburę, dobrze wiedzą, że lepiej nie próbować tego samego na Palatynie. Gwałciciele i drobne złodziejaszki uprawiają swój proceder w innych miejscach, szukając łatwiejszych celów. Dlatego po zmroku ulice Palatynu są na ogół puste i ciche. Można spokojnie udać się tu na szybki nocny spacer przy rosnącym księżycu, sam na sam ze swoimi myślami, i nie obawiać się o życie. Mimo to, kiedy usłyszałem zbliżające się pijackie głosy, uznałem za stosowne ukryć się, dopóki mnie nie miną. Cofnąłem się pod ścianę, kryjąc się w głębokim cieniu za gałęziami cisu. Byłem akurat naprzeciw szacownej starej trzypiętrowej kamienicy, stojącej na końcu mojej przecznicy. Budynek jest wyjątkowo ładnej budowy i dobrze utrzymany; należy do patrycjuszowskiej rodziny Klaudiuszów, również szacownej i starej. Oparł się zmianom zachodzącym na Palatynie i wciąż był podzielony na znajdujące się na parterze sklepy i dwa piętra apartamentów. Środkowe całe zajmował Marek Celiusz, młody człowiek, który kilka lat temu wciągnął mnie do walki Cycerona z Katyliną. To jego właśnie głos, wraz z czyimś mi nie znanym, dobiegał od wschodniego końca ulicy. Pozostałem ukryty w cieniu. Nie obawiałem się niczego ze strony Celiusza, ale nie miałem ochoty na towarzystwo, a zwłaszcza podchmielone. Kiedy się zbliżyli, zataczając się przez całą szerokość ulicy, ujrzałem najpierw ich długie księżycowe cienie, niczym jakieś pająkowate widma. Szli objęci za ramiona, śmiejąc się i rozmawiając to szeptem, to krzykiem. Nie po raz pierwszy widziałem Marka Celiusza w takim stanie. Ma niewiele ponad trzydzieści lat i jest nadzwyczaj przystojny; należy do tej szczególnej klasy młodych Rzymian, o której mówił dzisiejszego wieczoru Dion, opisując Publiusza Azycjusza, domniemanego truciciela: czarujących, bystrych młodzieńców, dobrze urodzonych, ale bez większych perspektyw, znanych szeroko z braku skrupułów, dowcipnych i wykształconych, rozsmakowanych w winie i skandalicznej poezji, uprzejmych, miłych w obejściu i absolutnie niegodnych zaufania. Celiusz i jego kompan wracali przypuszczalnie z późnego przyjęcia w którejś z pobliskich willi