Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Mamy spory kawałek czarnej koronki po mamie i starczy go na stanik. A ten czarny, koronkowy szal babci Lea przykryje spódnicę… — Gładki dół z jedwabiu… — szepnęła Carry, a jej bystry umysł ogarniał wszystkie możliwości przeróbki. — Dlaczego nie wpadłam na to wcześniej? To będzie akurat w sam raz dla mnie. Zieleń i żółć zostaną stonowane przez czarną koronkę. Zrobię do tego mankiety z czarnego aksamitu… powiększę odrobinę dekolt i ozdobię go delikatną riuszką. Patty Lea, to jest to! Carry wyskoczyła z łóżka o świcie i nie czekając, aż Patty się obudzi, wdrapała się na stryszek, by wyciągnąć z kuferka suknię, leżącą tam w zapomnieniu od trzech lat. Carry uniosła ją w wyciągniętych rękach i obejrzała z rozbawieniem. — Jest rzeczywiście okropna, lecz koronka doda jej szyku. Biedna ciotka Caroline. Nie można powiedzieć, żebym była wtedy wdzięczna za ten podarek. Ale teraz jestem. Ciotka Caroline, która podarowała Carry tę suknię, była starą, osiemdziesięcioletnią damą, siostrą ich ojca. Niegdyś miała dobrze prosperującą farmę, ale w złą godzinę namówiono ją, by przekazała majątek siostrzeńcowi. Edwardowi Curry. Ciotka Caroline gorzko żałowała potem tego kroku. Wszyscy w Enderby wiedzieli, że Edward Curry i jego żona odpłacili jej czarną niewdzięcznością za ten dar. Carry była zawsze jej ulubioną bratanicą. Często odwiedzała ciotkę, lecz małżeństwo Currych przyjmowało zimno te wizyty. Nigdy też nie zostawiali staruszki sam na sam z nią ani kimkolwiek z rodziny. Podczas jednej z takich wizyt ciotka Caroline podarowała Carry jedwabną suknię. — Pragnę ci ją dać, Carry — rzekła nieśmiało. — To dobry jedwab i nie taki stan!. Pan Greenley dał mi go na urodziny piętnaście lat temu. Może przerobisz dla siebie… Pani Edwardowa, „dyżurująca” akurat przy ciotce, chrząknęła nieprzyjemnie, lecz nie odezwała się. Dla niej suknia nie przedstawiała najmniejszej wartości. Krój był brzydki i staromodny. Żadna z jej córek modniś nie chciałaby nosić czegoś takiego. Dlatego pozwolono staruszce, by podarowała suknię Carry. Carry serdecznie podziękowała za prezent. Nie zależało jej na sukni, ale doceniła dobre intencje ciotki. Obie z Patty uśmiały się do łez z brzydoty stroju i wepchnęły go do kufra na strychu. Biedna ciotka Caroline wkrótce potem umarła. Carry zapomniała o zielonej jedwabnej sukni. Miała dosyć innych spraw na głowie. Tego dnia po śniadaniu zaczęła pruć kliny spódnicy. Nożyczki śmigały, a Carry myślami krążyła wokół spraw związanych z wyjazdem na wesele Chris, a od czasu do czasu wracała do bolesnej kwestii hipotecznego długu. Patty, zmywając naczynia, obserwowała z troską zmiany na wyrazistej twarzy siostry. — Och, a cóż to takiego? — zawołała nagle Carry. Patty odwróciła się i zdumiała widokiem siostry, patrzącej w osłupieniu na rozłożoną suknię. W rozprutym miejscu, między podszewką i jedwabiem leżał banknot dwudziestodolarowy, a obok niego kartka pokryta kanciastym pismem. — Carry Lea! — wykrztusiła Patty. Carry drżącymi rękami odcięła ściegi przytrzymujące papier i przeczytała list na głos. Moja droga Caroline. Nie wiem, kiedy znajdziesz ten list i pieniądze, ale masz do nich niepodważalne prawo. Mam sto dolarów, które dawno chciałam ci ofiarować, bo jesteś moją imienniczką. Edward i jego żona nie mają o niczym pojęcia i nie chcę, żeby się dowiedzieli. Na pewno by mi zabronili. Dlatego wymyśliłam ten sposób. Zaszyłam pięć dwudziestodolarówek pod podszewkę spódnicy i daję ci z najlepszymi życzeniami. Zawsze byłaś dobrą dziewczyną i ciężko pracowałaś A ja i tak dałam Edwardowi zbyt dużo. Wydaj pieniądze na co chcesz. Ciotka Caroline Greenley — Carry Lea, czyja śnię? — wyjąkała Patty. Z pałającą twarzą Carry rozpruła pozostałe szwy i znalazła jeszcze cztery banknoty. Potem opadła bezsilnie na poduszki sofy i zaczęła płakać z ulgi i szczęścia. — Będziemy mogły zapłacić procenty! — zawołała Patty, wirując po pokoju. — A ty kupisz sobie ładną nową sukienkę na wesele. — Ani myślę — odparła Carry, uśmiechając się przez łzy. — Przerobię tę suknię i będę ją nosić z wdzięczną pamięcią o ciotce Caroline. LIST DO PANNY SALLY Panna Sally spojrzała uważnie na Willarda Stanleya najpierw przez okulary w złoconej oprawie, a potem ponad nimi. Willard udawał niewiniątko. Joyce podniosła się raptownie i wyszła z pokoju. — Więc jednak kupiłeś ten dziwaczny mały domek o absurdalnej nazwie? — zapytała panna Sally. — Uważa pani nazwę Eden za absurdalną? — zaprotestował Willard. — Naturalnie, jeśli chodzi o dom. Na ziemi nie ma Edenu. I co masz zamiar począć z tym fantem? — Zamieszkam w nim. — Sam? Panna Sally spojrzała na Willarda podejrzliwie. — Nie. Prawdę mówiąc, panno Sally, jesienią zamierzam się ożenić i chcę przy gotować Eden dla mojej żony. — Och! — panna Sally odetchnęła głęboko, co miało oznaczać triumf i zarazem ulgę. Zerknęła na Joyce, która właśnie wróciła, lecz ta nie odwzajemniła spojrzenia, gdyż wlepiła oczy w podłogę. — I chciałbym — ciągnął spokojnie Willard — prosić panią o pomoc w urządzeniu domu. Nie znam się na tych sprawach, a pani jest bardzo kompetentną osobą. Panna Sally wyglądała na zadowoloną, chociaż zazwyczaj z trudem akceptowała cokolwiek, co proponował mężczyzna. Ale jej największą pasją było planowanie, urządzanie i zdobywanie odpowiedniego wyposażenia dla domu. Dom panny Sally stanowił przykład dobrego smaku i wygody, a ona sama niczego bardziej nie pragnęła niż powtórzenia sukcesu. Eden natychmiast urósł w jej oczach. Litując się nad lekkomyślną panną młodą, która nieopatrznie zawierzy swoje życie mężczyźnie, postanowiła dopilnować przynajmniej, aby to biedactwo znosiło męki w przyzwoitym domu. — Z radością pomogę ci w miarę mych możliwości — powiedziała uprzejmie. Panna Sally, jeśli chciała, potrafiła być uprzejma nawet dla mężczyzn. Kto by pomyślał, że ich nienawidziła? Ale tak było. Nienawidziła szczerze i z przekonaniem. W takim duchu wychowała również swoją siostrzenicę. W każdym razie bardzo się starała. Czasami nabierała podejrzeń, iż Joyce nie nienawidzi mężczyzn wystarczająco i nie jest wobec nich tak nieufna jak powinna. To podejrzenie budziło się w niej kilka razy tego lata. Od czasu, gdy Willard Stanley przyjechał, aby objąć kierownictwo stacji biologicznej na przystani. Panna Sally nie miała nic przeciwko Willardowi jako takiemu. Ona po prostu z reguły nie ufała mężczyznom. Mimo to starała się być dla niego miła. Panna Sally — urocza, zadbana i elegancka, o srebrzystych włosach i dużych czarnych oczach — nie mogła być niemiła nawet wobec mężczyzn. Willard często bywał u panny Sally. Jeśli nawet Joyce była celem tych odwiedzin, panna Sally z satysfakcją krzyżowała mu plany. Nigdy nie pozwoliła, aby został z Joyce sam na sam. Na skutek tego, nie robił w znajomości widocznych postępów. Lecz teraz znikło całe niebezpieczeństwo