Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
– Skała potrafi być bardzo twarda, a prace trzeba prowadzić ostrożnie. Mimo to udało mi się odzyskać szkielety dwóch zupełnie nowych gatunków. – To cudowne! Byleby to nie był megalozaur. Kapitan posłał jej zdumione spojrzenie. – Te stworzenia żyły na długo przed dinozaurami i pierwszymi ssakami. Mogły być przodkami jednych i drugich. Przypominały zapewne skrzyżowanie świni z krokodylem. Lily zastanawiała się nad tym opisem. – Tato powiedziałby, że były podobne do mojego dziadka. Kapitan się uśmiechnął. – Czy one jeszcze żyją? – zapytała. – Może mogłabym takiego stwora podarować dziadkowi? – Nie – odparł kapitan. – Wyginęły dawno temu. – Wszystkie? – Wszystkie. – A inne skamieniałe zwierzęta? – Cały ich świat... Wygląda na to, że ich świat został zniszczony. – I żadne nie przetrwało? – Żadne – przytaknął krótko kapitan i zapatrzył się na mewy i mgłę. Zakłopotana Lily nie wiedziała, co powiedzieć. – A dinozaury? Czy któryś z nich nie mógł przetrwać? Kapitan wzdrygnął się i zerknął na nią przelotnie, ale nie odpowiedział. Próbując podtrzymać rozmowę, zapytała, czy nigdy nie próbował ich szukać. – Chodzi mi o to, kapitanie Dawkins, że znalezienie żywego dinozaura przyniosłoby panu sławę. W każdym razie większą, niż pisanie nudnych prac o jakichś tam ptakach, prawda? Kapitan uśmiechnął się – a właściwie rozciągnął usta w wąską kreskę. Milczenie znów zrobiło się tak nieznośne, że Lily postanowiła czym prędzej dodać coś jeszcze: – A co z kostkami z pudełka od zapałek? Gdzie je pan znalazł? Czy to coś ciekawego? Poniewczasie przypomniała sobie, że nie powinna o nich wiedzieć. – To żart, panno Prescott, prawda? – Kapitan desperacko usiłował udawać, że w to wierzy. – Czy od początku o wszystkim pani wiedziała? Czy ojciec mówił pani o Kongamoto? – Konga... – Proszę... Panno Prescott. – Dawkins nagle tak się zezłościł, że przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. – Panno Prescott... – zaczął jeszcze raz. – Tak, na pewno... To tylko żart. Ukłonił się sztywno, odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, niemal biegiem. Lily patrzyła, jak znika w kłębach świetlistej mgły. Najpierw ogarnął ją gniew, potem poczuła się urażona, a na koniec pomyślała, że może to przez nią tak się zachował. Ponieważ nie przywykła do poczucia winy, nie od razu je rozpoznała. Nie próbowała się jednak rozgrzeszyć i od razu zrobiło się jej lepiej. Pocieszał ją też fakt, że skoro ją ogarnął wstyd, to i kapitan musiał się czuć podobnie znała go już dość dobrze. A w parze z przeprosinami powinny pójść wyjaśnienia... Następnego ranka przyszedł z wizytą, ubrany w najlepszy garnitur, z książką pod pachą. Trwały właśnie przygotowania do opuszczenia statku i w kabinie panował nieopisany chaos. Kapitan grzecznie przywitał się z panią Prescott, zgodził się z Robbiem, że Różyczka świetnie wygląda, a potem, przestępując z nogi na nogę, wysłuchał przeprosin Lily. – Ależ panno Prescott – mruknął. – To ja powinienem panią przeprosić. Zachowałem się niewybaczalnie niegrzecznie. – Ja już panu wybaczyłam – odpaliła Lily, uśmiechając się przymilnie. – Obawiam się, że staję się bardzo drażliwy, gdy rozmowa schodzi na ten temat. – Ja zaś obawiam się, że temat ten jest dla mnie całkowicie niezrozumiały. Kapitan uśmiechnął się – nie z rozbawienia, lecz na znak kapitulacji – i zaproponował ostatnią przechadzkę po pokładzie spacerowym. Lily zerknęła na matkę. – Z przyjemnością się przejdę – odparła. – To doskonały pomysł. Przez chwilę milczeli, aż Lily zwróciła się do kapitana i przysięgła uroczyście, że nigdy nie słyszała o żadnym Kongamoto. – Oczywiście, że nie. Skąd miałaby pani słyszeć? Dla mnie jednak słowo to wiele znaczy, gdyż w pewnym sensie to z jego powodu stoję tu dziś przed panią. Kapitan niepewnie skubnął koniuszek wąsów i oparł się o reling. Lily, pełna obaw, że nie powie już nic więcej, podeszła i stanęła obok. Nie patrząc jej w oczy, zaczął opowiadać o swojej ostatniej placówce: stacjonował w Kimberley, diamentowym mieście. W Lily odżyła nadzieja, że może wreszcie usłyszy opowieść o prawdziwych przygodach. Kapitan jednak znów zboczył z tematu i zaczął rozwodzić się nad afrykańską fauną. Mówił o lwie, który przeszedł kiedyś spokojnie przez całe miasto. Kołysał ogonem, a na jego pysku malowała się ciekawość i głód. Maszerował główną ulicą, a ludzie pochowali się w domach, wyglądając przez półotwarte drzwi. Robotnicy przylgnęli nieruchomo do pni drzew. Lew nie zatrzymał się ani na chwilę, dotarł na drugi koniec mieściny i zniknął na pustyni. Miejscowi wzięli strzelby i poszli za nim, lecz nie znaleźli nie tylko lwa, ale nawet jego tropów. Skończywszy tę historyjkę, kapitan spojrzał na Lily, oczekując jej reakcji. Wzruszyła bezradnie ramionami. – To naprawdę niezwykłe – przyznała. Kapitan patrzył na nią, chyba rozczarowany tą zdawkową odpowiedzią. Tydzień później odszedłem ze służby – powiedział po długim milczeniu, jakby postanowił mimo wszystko mówić dalej, choćby dla własnej satysfakcji. – Wyruszyłem na polowanie na Kongamoto. I wreszcie opowiedział historię, na którą Lily tak czekała. Wszystko zaczęło się od pewnego Francuza – hrabiego de Regere. Tak właśnie kazał się nazywać, chociaż nikt do końca nie wiedział, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko i tytuł. Kapitan też miał okazję go poznać: mieli wspólne zainteresowania, ich ścieżki czasem się spotykały. Wielu ludzi twierdziło, że był zwykłym szulerem, ale kapitan go polubił. Kiedyś nawet kupował od niego skamieliny. Pewnego wieczora hrabia przyjechał niespodziewanie do Kimberley. Kapitan był akurat przy Wielkiej Dziurze