Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wpadło mu do głowy, że jego informatorem jest ktoś spośród prowadzących śledztwo, ale myśl była absolutnie niedorzeczna, toteż natychmiast ją odrzucił. Adwokat podejrzanego, czy też już oskarżonego, jest wszak ostatnią osobą, którą prowadzący śledztwo - mające na celu udowodnienie owemu podejrzanemu popełnienie zbrodni - informowałby o swoich błędach czy niedociągnięciach, dając mu tym samym argumenty przeciw samemu sobie. Jeżeli jednak nie jest to nikt z prowadzących śledztwo, to pozostała tylko jedna możliweość. Tajemniczym informatorem - a owa tajemniczość potwierdzała domysły M'Clure'a - był ktoś stojący wysoko w policyjnej hierarchii, kto wykorzystując sprawę Slatera i działania mecenasa zamierzał załatwić jakieś swoje wewnątrzpolicyjne porachunki. Ale temu z kolei przeczyła żarliwość i szczerość jego listów. Mimo wszystko mecenas skłaniał się ku myśli, że jego korespondent to jednak ktoś z policyjnego świecznika, tyle że o bardzo szlachetnych intencjach. Ale jakich? Tego M'Clure nie mógł zrozumieć. Dostarczane mu informacje były konkretne i dokładne, choć propozycje niektórych poczynań, jakie znajdował w listach, dość naiwne i nie przemyślane. M'Clure składał to na karb pośpiechu, z jakim działał anonim, i wykorzystując jego informacje, przygotowywał obronę na własną rękę. Oskar Slater niewiele mu w tym pomagał. Jego angielski nie był, delikatnie mówiąc, najlepszy, a swoje wypowiedzi ograniczał właściwie do uporczywego powtarzania, że jest niewinny. Gdyby nie listy, które nadchodziły z podziwu godną regularnością, M'Clure musiałby uznać, że jego rodacy mają rację, i zamiast stawić się na sali sądowej z równym skutkiem mógłby włożyć głowę w starannie związaną pętlę. Autor listów zadbał jednak o to, by M'Clure nie musiał tego robić. Odkrycie pewnych tajemnic śledztwa, wskazanie niektórych świadków, a nawet błahych z pozoru szczegółów w połączeniu z własnymi działaniami mecenasa wywołały w nim ostatecznie odczucie, że być może nie są jeszcze całkiem straceni, ani on, ani jego klient. Chciał mu to właśnie powiedzieć, ale nie zdążył otworzyć ust, gdy Slater po raz już nie wiadomo który wyrzucił z siebie: - Jestem niewinny. Edynburg, 3 maja 1909 roku godzina #/10#00 W todze i przepisowej peruce John M'Clure prezentował się o wiele lepiej niż w stroju prywatnym. Nie można tego powiedzieć o prokuratorze Donaldzie Linsayu, którego ciemne włosy kontrastujące z siwą peruką wyglądały ciut niepoważnie. Mało kto zwracał jednak na to uwagę, wszyscy bowiem wiedzieli, że Linsay jest znakomitym oskarżycielem i właściwie żaden z przestępców, którzy mieli nieszczęście ttafić na niego na sali sądowej, nie wyszedł z niej z wyrokiem mniejszym niż najwyższy przewidywany przez prawo. Zebrana na sali publiczność przyglądała się obu adwersarzom, nie dając młokosowi w starciu ze starym lisem najmniejszych szans. Do uszu M'Clure'a dochodziły szepty widzów, którzy wręcz uważali go za samobójcę na ochotnika pchającego się w z góry już przegraną sprawę. Kompletna cisza, która nagle zapadła, uświadomiła mecenasowi, że za jego plecami pojawił się oskarżony. M'Clure wstał i podał rękę Slaterowi, wystraszonym wzrokiem rozglądającemu się po pełnej ludzi sali. Po sekundzie ciszy znów rozległy się szepty i rozmowy, ale tym razem ich przedmiotem był morderca, za jakiego w powszechnym odczuciu uchodził Oskar Slater. Wielu widzów trzymało w rękach poranne wydanie gazet, których redaktorzy sobie tylko znanymi drogami zdobyli od policji nową porcję faktów, dowodów i poszlak. Żaden z nich nie miał ani cienia wątpliwości, kto zabił nieszczęsną Marion Gilchrist. Wątpliwości tych nie miał także prokurator Linsay, który z wysokości swojego krzesła przypatrywał się z lekkim wyrazem ironii w oczach rozmowie M'Clure'a ze Slaterem. - Jak się pan czuje? - spytał adwokat. - Jestem... - zaczął swoją starą śpiewkę Slater, ale spojrzawszy na adwokata, zamilkł. M'Clure pokiwał tylko głową i usiadł na swoim miejscu. Przez głowę przeleciało mu, że jeszcze jest czas, jeszcze może się wycofać i wtedy niech ten ponury facet powtarza sobie do upojenia: jestem niewinny. Czy mógłby jednak wtedy spojrzeć w lustro albo w twarz tego człowieka, który siedział za jego plecami? A przede wszystkim w twarz tego, który mu zaufał, pisał do niego długie epistoły, a którego miał nadzieję kiedyś jednak poznać. "Może jest na tej sali?" - pomyślał, ale nie miał już czasu na przyglądanie się publiczności, bo na podium wkroczył dumnym krokiem wysoki starzec o przenikliwym, zimnym spojrzeniu: sędzia Robert Henryson