Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Knapsu. Milczeliśmy zatem. Z czasem zrozumieliśmy, że nasze rodzinne strony właściwie nie należą do Szwecji. Dołączyliśmy jakby przez przypadek. Północny skrawek ziemi na doczepkę, trochę posępnych mokradeł, gdzie można natknąć się na ludzi, którzy tylko po części są Szwedami. Byliśmy inni, odrobinę gorsi, odrobinę niewykształ-ceni, odrobinę ubodzy duchem. Nie mieliśmy ani saren, ani jeży, ani słowików. Nie mieliśmy żadnych znanych osobistości. Nie mieliśmy ani wesołych miasteczek z kolejkami górskimi, ani sygnalizacji świetlnej, ani zamków czy dworów szlacheckich. Mieliśmy tylko niezliczone ilości komarów, tornedalsko-fińskie przekleństwa i komunistów. To było dorastanie w niedostatku. Nie w sensie materialnym, oczywiście. Materialnie radziliśmy sobie. Lecz w sensie tożsamości. Byliśmy nijacy. Nasi rodzice byli nijacy. W szwedzkiej historii nasi przodkowie znaczyli zero i nic. Naszych nazwisk nie potrafiono przeliterować, a tym bardziej nie potrafili ich wymówić przyjeżdżający na zastępstwo nieliczni nauczyciele z prawdziwej Szwecji. Nikt z nas nie odważył się napisać do programu „Dozwolone do lat trzynastu", ponieważ Ulf Elfving myślałby, że jesteśmy Finami. Nasze rodzinne wioski były zbyt małe, by widać je było na mapach. Nie mogliśmy sami się utrzymać, tylko żyliśmy z dotacji. Widzieliśmy, jak umierają rodzinne gospodarstwa, a łąki porastają samosiejki, oglądaliśmy ostatnie spławianie drewna na rzece Tornealven, widzieliśmy, ^ czterdziestu silnych robotników leśnych zastąpiono jedną — 51 — spalinową wyciągarką, widzieliśmy, jak nasi ojcowie odwieszali rękawice na gwóźdź i ruszali w drogę, znikali na tydzień, bo dojazdy do kopalni w Kirunie trwały długo. Mieliśmy najgorsze w całym królestwie wyniki w ogólnokrajowych testach. Nie umieliśmy się zachować przy stole. W domu nosiliśmy czapki. Nigdy nie zbieraliśmy grzybów, unikaliśmy warzyw i nigdy nie mieliśmy rakowych uczt w sierpniu. Nie potrafiliśmy zabawiać rozmową, deklamować, pakować prezentów ani wygłaszać mów. Chodziliśmy, stawiając stopy palcami na zewnątrz. Kłóciliśmy się z fińskim akcentem, nie będąc Finami, kłóciliśmy się ze szwedzkim akcentem, nie będąc Szwedami. Byliśmy niczym. Istniało tylko jedno wyjście. Jedna jedyna możliwość, jeśli chciało się zostać czymś. Mianowicie: wyjechać. Nauczyliśmy się wiązać z tym nadzieje, przekonani, że to nasza życiowa szansa i byliśmy posłuszni. W Vasteras można nareszcie być człowiekiem. W Lund. W Sódertalje. W Arvika. W Boras. To była wielka ewakuacja. Fala, która wyludniła nasze osady, co dziwne, zdawała się zupełnie dobrowolna. Niewidzialna wojna. Jedynymi, którzy wracali z południa, byli ci, którzy umarli. Ofiary wypadków. Samobójcy. Z czasem również ofiary AIDS. Ciężkie trumny zakopywane między brzozami w zamarzniętej ziemi pajalskiego cmentarza. Znowu w domu. Kotimaassa. Dom Niili znajdował się w jednej z najstarszych części Paja-li. Miał widok na rzekę. Był to przestronny, solidnie zbudowany, drewniany dom z końca dziewiętnastego wieku, o dużych oknach ze szprosami wzdłuż frontowej ściany. Jeśli bliżej się przyjrzeć fasadzie, można było zobaczyć spoinę po dobudowy-waniu bliźniaczego domu. Pozostałością były tylko dwa kominy — 52 — dwóch oddzielnych pieców, dom był zbyt duży, by ogrzać go tylko jednym źródłem ciepła. Za czasów świetności łaestadianizmu dom był naturalnie szary, ale w latach czterdziestych przemalowano ściany na ciemnoczerwono, a framugi na biało. Stare drewniane narożniki na zrąb usunięto wedle współczesnej mody, aby domu nie mylono z przerośniętą szopą - ku rozpaczy konserwatorów i innych miłośników sztuki. Nad rzeką leżały nawożone przez tysiąclecia mułem wylewów łąki, dające obfite, mlekopędne siano. Właśnie w tym miejscu kilkaset lat temu jeden z pierwszych osadników postawił na ziemi swój plecak i wy-karczował sobie działkę. Lecz od pewnego czasu nie kosiło się już łąk. Samosiejki wyrastały wszędzie saunowymi witkami. Miejsce tchnęło posępnością, upadkiem. Nikt nie czuł się tu mile widziany. Był tu chłód, jak u kogoś, kim w dzieciństwie pomiatano, kto skierował całą swą złość do środka. Stodoła pozostała, z czasem przebudowano ją na szopę i garaż. Właśnie skończyliśmy lekcje i jechałem z Niilą do niego. Na jeden dzień zamieniliśmy się rowerami. On pożyczył mój, z siodełkiem w kształcie bochna i odchyloną w tył kierownicą. Ja natomiast pedałowałem na jego Reksie „lekko jak na keksie" - tak właśnie krzyczeli za Niilą złośliwi trzecioklasiści. Gdy tylko dojechaliśmy, Niila zaciągnął mnie do stodoły. Wśliznęliśmy się na strych po stromych, ręcznie ciosanych schodach, wypolerowanych chodzącymi tędy przez stulecie stopami. Na górze panował półmrok, tylko jeden oszklony otwór wpuszczał do środka popołudniowe światło. Wszędzie piętrzyły się stosy rupieci, zniszczone meble, zardzewiała kosa, emaliowane wiadra i zwinięte chodniki zalatujące pleśnią. Zatrzymaliśmy sie przy dłuższej ścianie. Przed nami wyrósł ogromny regał pe-ten książek o zniszczonych skórzanych grzbietach. Książki ku — 53 — pokrzepieniu w wierze, zbiory kazań, pisma o historii Kościoła zarówno po szwedzku, jak i po fińsku, rząd za rzędem. Nigdy nie widziałem tylu książek naraz, pomijając bibliotekę na poddaszu w Starej Szkole. W pewnym sensie czułem się nienaturalnie, po prostu nieswojo. Zdecydowanie za dużo książek. Kto da radę je wszystkie przeczytać? I dlaczego stoją tutaj, ukryte w stodole, jakby były napiętnowane? Niila otworzył tornister i wyciągnął elementarz o Li i Lo