Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Gdzie jest Sakkie? Żył jeszcze i zanieśli go na kocu do obozu. Jego rany były przerażające i Robyn wiedziała, że nie ma najmniejszej szansy, żeby go uratować. Jedna ręka od nadgarstka do łokcia została pogryziona tak, że nie zachował się ani jeden kawałek kości większy od jej małego palca. Jedna noga kończyła się zaraz nad kostką, stopa została odgryziona jednym kłapnięciem szczęki i od razu połknięta. Miednica i kręgosłup były również zmasakrowane, a przez ranę w diafragmie 261 poniżej żeber z każdym oddechem wydymała się na zewnątrz cętkowana czerwień płuc. Robyn wiedziała, że próba operowania i szycia tego straszliwie porozrywanego ciała czy piłowania popękanych kości byłaby tylko zadawaniem niepotrzebnego bólu. Położyła więc Sakkiego przy ogniu, delikatnie zatamowała krew płynącą z najgorszych ran i przykryła kocami oraz zwierzęcymi futrami. Podała mu dawkę laudanum, tak silną, że niemal śmiertelną samą w sobie. Potem usiadła obok Sakkiego trzymając go za rękę. „Lekarz musi wiedzieć, kiedy należy pozwolić pacjentowi umrzeć z godnością", powiedział jej kiedyś jeden z profesorów w szpitalu Świętego Mateusza. Krótko przed świtem Sakkie otworzył oczy, ze źrenicami rozszerzonymi od końskiej dawki narkotyku, po czym uśmiechnął się i umarł. Jego rodacy Hotentoci pochowali go w małej pieczarze w jednym z granitowych kopje, blokując wejście wielkimi głazami, których hieny nie mogłyby odsunąć. Kiedy kapral i jego Hotentoci schodzili ze wzgórza, odbyli krótki rytuał żałobny, polegający głównie na wydawaniu głośnych, teatralnych okrzyków boleści i strzelaniu w powietrze z muszkietów, co miało pomóc duszy Sakkiego w jego ostatniej drodze, po czym zjedli obfite śniadanie składające się z pieczonego mięsa słonia. Gdy skończyli posiłek, kapral podszedł do Robyn. Miał suche oczy i uśmiechał się szeroko. — Jesteśmy gotowi do wymarszu, Nomusa! — powiedział, po czym unosząc kolano wysoko pod brodę, tupnął sprężyście i zasalutował szerokim, zamaszystym gestem, który był oznaką głębokiego szacunku, zarezerwowanym dotychczas wyłącznie dla majora Zougi Ballantyne'a. Tego dnia podczas marszu tragarze śpiewali po raz pierwszy od dnia, kiedy opuścili obóz Zougi pod Mount Hampden. Ona jest twoją matką i twoim ojcem też, Ona opatrzy twoje rany, Stanie nad tobą, kiedy śpisz. My, twoje dzieci, pozdrawiamy cię, Nomuso, Córko miłosierdzia. Nie tylko powolne tempo marszu karawany pod dowództwem Zougi rozgniewało Robyn. Powodem jej irytacji było też to, że w ogóle nie próbowali nawiązać kontaktu z miejscowymi plemionami, z mieszkańcami porozrzucanych na wielkich przestrzeniach ufortyfikowanych wiosek. Nie miała wątpliwości, że jedyny sposób odnalezienia Fullera Ballatyne'a na tym dzikim pustkowiu polegał na wypytywaniu tubylców, którzy musieli widzieć, jak przejeżdżał, którzy niemal na pewno rozmawiali i handlowali z nim. Nie wierzyła, że jej ojciec mógłby używać tych samych metod co Zouga, by usuwać wszystko i wszystkich, którzy stali na drodze jego karawany. 262 li' Kiedy zamykała oczy, wciąż wyraźnie widziała maleńkie spadające ciało czarnego mężczyzny w wysokiej ozdobie na głowie, zastrzelonego bezlitośnie przez jej brata. Wyobrażała sobie, jak ona albo jej ojciec przeszliby drogą słoni bez używania broni palnej i zadawania niepotrzebnej śmierci. Taktowne wycofanie się, zaoferowanie drobnych podarków, ostrożne pertraktacje i wreszcie ugoda — tak zdaniem Robyn powinni traktować miejscowe plemiona. — To było zwykłe, okrutne morderstwo — powtórzyła sobie po raz setny. — A to, co robiliśmy od tamtego czasu, to najzwyklejsza grabież. Zouga korzystał z plonów wiosek, które mijali, z tytoniu, prosa i słodkich bulw, nie zadając sobie nawet trudu, żeby zostawić garść soli albo parę kawałków suszonego mięsa jako zapłatę. — Powinniśmy próbować nawiązać kontakt z tymi ludźmi, Zouga — protestowała Robyn. — Są podejrzliwi i niebezpieczni — odpowiadał Zouga. — Ponieważ boją się, że ich okradniesz i zamordujesz — a ty, Bóg mi świadkiem, nie rozczarowujesz ich, prawda? Ta sama rozmowa toczyła się swoim dobrze znanym torem wiele razy i żadne z nich nie chciało ustąpić, każde obstawało uporczywie przy swoim. Teraz Robyn mogła wreszcie nawiązać kontakt z ludem Mashona, jak nazwała ich Juba lekceważąco, nie ryzykując, że niecierpliwość i arogancja jej brata odstraszą bojaźliwych czarnoskórych. Czwartego dnia po opuszczeniu obozu Zougi ich oczom ukazał się niezwykły twór geologiczny. Wyglądało to, jakby wielka zapora została zbudowana wzdłuż horyzontu. Olbrzymia skalna grobla biegła na północ i południe po sam kres widoczności. Niemal na wprost linii ich marszu znajdował się jedyny wyłom w tym wale, a odmienna roślinność, gęstsza i bardziej zielona, dowodziła niezbicie, że musi płynąć tamtędy rzeka. Robyn zarządziła niewielką zmianę kursu i kolumna ruszyła w stronę przejścia. Kiedy karawanę dzieliło od niego jeszcze kilka mil, Robyn z radością dostrzegła ślady ludzkiej obecności, pierwsze od czasu, gdy opuścili Mount Hampden. Na zboczach ponad skalnym wyłomem na długim, niskim wzniesieniu widać było ufortyfikowane mury, a gdy podeszli bliżej, Robyn ujrzała ogrody na brzegach rzeki, osłonięte wysokimi ścianami z gałęzi i kolczastych krzewów z niewielkimi, krytymi słomą szałasami obserwacyjnymi stojącymi na długich palach pośrodku połyskujących ciemną zielenią zagonów młodego prosa. — Napełnimy dzisiaj brzuchy — rozpromienił się hotentocki kapral. — Kukurydza jest już wystarczająco dojrzała. — Rozbijemy obóz dokładnie tutaj — powiedziała Robyn twardo. — Ale przecież milę dalej... — Tutaj! — powtórzyła Robyn. 263 Wszyscy byli zdziwieni i niezadowoleni, kiedy Robyn zabroniła wstępu do kuszących ogrodów i ograniczyła swobodę poruszania się do terenu obozu. Nie dotyczyło to jedynie grup wysyłanych po wodę i drewno. Niezadowolenie zmieniło się jednak w autentyczne przerażenie, kiedy sama Robyn opuściła obóz, tylko z Jubą u boku i z tego, co wiedzieli, zupełnie nie uzbrojona. — Ci ludzie to dzikusy — próbował zatrzymać ją kapral. — Zabiją ciebie, a potem major Zouga zabije mnie. Dwie kobiety wkroczyły razem na teren najbliższego ogrodu i podeszły do wieżyczki obserwacyjnej. Ognisko pod prowadzącą na górną platformę, chybotliwą drabiną zdążyło już zgasnąć, lecz węgle rozżarzyły się, kiedy Robyn uklękła i zaczęła na nie dmuchać. Dorzuciła kilka suchych gałęzi i wysłała Jubę po naręcze zielonych liści. Słup gęstego dymu przyciągnął uwagę obserwatorów na zboczu ponad przełomem rzeki