Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Hej bracia do czynu! – Prowadź jasny panie, prowadź nas! – Ty nasz wódz! – O tak mi mówcie „ty nasz wódz!” nie żaden – jasny pan – nie ma jasnych panów; równość, wolność i braterstwo!!... Turski trącił go w bok i rzekł trzeźwiąco: – Panie, spokojnie! Nie wytrwa pan w tych ideach, więc lepiej o nich nie mówić. – Jak to, pan wątpi? Jestem duszą i sercem ich bratem. – Ależ wierzę, tylko... Denhoff, nie pozwolił mu skończyć. Wołał do ludu: – Najprzód pochód, a potem zrobimy zebranie w gminie i... i tam zaprowadzimy ład na nasz sposób. Gmina dla gromady, gromada dla gminy! co nasze to nasze! więc i system nasz i obsada. Odpowiedział mu poklask ogólny. Tłum otoczył Denhoffa szczęśliwy; upojony ważnością przyszłych czynów. Starzy gospodarze ściskali serdecznie dłoń młodego pana, młodzież na 101 rękach wyniosła go z świetlicy. Ryszarda ogarnęło upojenie jakie daje sława, krew gorąca w war się zmieniła, ukropy te waliły mu do mózgu jak ekstrakty win. Czuł się tu wodzem, trybunem, którego imię i czyny zanotują kroniki. – Szedł wielki, jak Cezar, na czele zwycięskich legii. Pogromione hordy uciekały przed nim w imaginacji. Ale do Turskiego podsunął się Szczepański i rzekł: – Panie dziedzicu, czy to ino nie za gorąco z tym pochodem? Co Warszawa to nie nasze wioski, a pan Denhoff bardzo młody; może nawarzyć takiego piwa, że i sam się struje i nas... „Wątpię, czy nawet będzie warzył” – pomyślał Maryś, głośno zaś odrzekł: – Pan Denhoff nikogo nie narazi, niech Jakub będzie spokojny. – A bo i o tym porządku we gminie tak jakoś gadał, Boże broń! A pod oknem to wie dziedzic kto stał?... – No kto? Stróż nocny – zażartował Maryś bez przekonania. – Ale gdzie tam! Sam pisorz, Oreszek, widzieli go jak wracał. – No to się przynajmniej nasłuchał pięknych rzeczy i... w razie czego, jest uprzedzony. Szczepański szepnął jeszcze, znacznie spokojniej: – A te kary, co to dziedzic wie, za banderie, to pono już przepadły, bez tę konstytucję. Dobre i to, pokąd będzie co lepszego. Zanim szerokie programy Denhoffa weszły w czyn, ksiądz Janusz z Paszowskim przygotowali nową uroczystość. W niedzielę 12 listopada mnóstwo ludu zebrało się w Okorowie, prawie cała parafia. Niezliczone ciżby narodu dążyły pod dach nowej świątyni, która tak prędko po konsekracji stała się widownią wznowionej zorzy. Obywatelstwo zjechało gwarnie, brakło tylko Korzyckich. Zdziwienie ogólne wywołał widok udekorowanej nawy kościelnej. Spod sklepień opadały wieńce z jedliny i świerków, całe sosenki stroiły ołtarz główny. Oczekiwano czegoś, ale nikt nie wiedział co będzie. Denhoff poszedł do zakrystii i wrócił promienny, na pytający ruch brwiami Ireny, odpowiedział położeniem palca na ustach. Po nabożeństwie i kazaniu proboszcz stanął przed ołtarzem, organy zagrały wstępne akordy. Nerwy zaczęły dygotać. Zrozumiano! Od razu buchnął płomień do serc obecnych, rósł szał! Paszowski, Denhoff i służba kościelna rozdali wśród ludu drukowane karty, z tekstem hymnu. I runęła pieśń wielka, rozlała się grzmotem upojonych głosów, niosła cudowne, wielkoduszne tony i słowa porywów pełne. Pieśń narodowa, co prowadziła pochód w Warszawie, pieśń już nie skrępowana, bez okowów, tragiczna dawniej, dziś potężniejsza jeszcze i słodka... z hukiem organów, przy odgłosie warczących bębnów na chórze, w obecności dwóch białych sztandarów rwała się burzliwie pod sklepienia świątyni, rozsadzając je, lecąc wzwyż, w przestrzeń! Hymn wzniesiony całym zespołem głosów drżał i cichł, to łzy rozrzewnienia tamowały rozrost pieśni. Były chwile tylko organowych dźwięków, wibracja głosów wpadała niekiedy w tak niepohamowane tremolando, że pieśń cichła, śpiewana jedynie szeptem gorącym i znowu wstępował w nią mocniejszy duch, znowu parła naprzód, bujna jak niwy złotopszeniczne, radosna, wspaniała jak szeroki kraj miodną patoką płynący. Płakali panowie i włościanie; Turski ojciec ścisnął szczęki, oczy podniósł w górę, ale wysiłek nie pomógł i potok łez zbiegł po jego policzkach. Paszowski ryczał bez ceremonii, obok niego chlipał Teoś. Denhoff, Marian Turski, Irena i Ziula nawet Kocio Leśniewski mieli łzawe źrenice i promienie na twarzach. Osinowski blady, drżał nerwowo. Jeden tylko Perzyński, chociaż poczerwieniał jeszcze bardziej niż zwykle, przypominając ognipiór w rozkwicie, słuchał pieśni spokojnie, bez wzruszeń, jak zawsze zajęty pracowitym układaniem żółtych wąsów. Od czasu do czasu podnosząc głowę patrzył na tłum niby w zwierciadło, lub pytając czy mu dobrze tak – ŕ la lion irrité? Na jego pompatyczność nikt nie zwracał uwagi, wszyscy mieli wzrok utkwiony w jakieś gwiezdne szlaki, melodię uroczą na ustach, czar w duszach. Przez szeroko otwarte podwoje kościelne widać było blanki murowanej bramy osypane śniegiem. Pierwszy śnieg, niby błamem gronostajów okrył ziemię, puszysty, biały pachnący 102 rozkoszą zimową. Czerwone gile krzątały się żwawo nad białymi murami, biły wielkie, krwawe skrzydła w kościelne drzwi i kwilenie głośno wpadło w ruzhuśtany podzwon pieśni. Wrażenia górne, przez swój ogrom aż bolesne, targały ludźmi. Naród śpiewał i słuchał pieśni. W natchnieniu pieśń się rodziła. Zachwyt niósł ją na swych skrzydłach. To rozwarte upusty niebios. To potok wzburzony, twórczy pęd życiodajnych źródeł ze szczytów na szare niziny. Przebrzmiała! A ludzie ją słyszeli jeszcze, grały ją teraz sklepienia. Ludzie jak zaczadzeni wyszli z kościoła, blask śnieżny lunął w oczy. Biały, szeroki, radosny. Stanisław Rymsza idzie obok Ziuli, oboje są natchnieni. – Gdyby to wszystko powróciło – westchnęła ona – nasze „urodzajne lata”, wówczas życie byłoby pasmem szczęścia. – A obecnie? – spytał on. – Teraz szczęście skąpo błyska i... wybranym. – Pani siebie do nich nie zalicza?... – Niezupełnie. A pan? – Ja tym bardziej, zorze naszych dusz powinne zapłonąć razem. Panno Ziulo droga, czy ta pieśń odśpiewana, ta wielka pieśń, nie będzie dla nas hymnem narzeczeńskim?... To nasze zaręczynowe Veni Creator, a ślubne... panno Ziulo... Spłoniona, lecz szczęśliwa, podała mu obie ręce. Gasnące echo w sklepieniach, zlało na nich ostatnie drgania tonów. Nieprędko spostrzegli, że zostali sami w kościele. Przyklękli na stopniach ołtarza i spłynęły razem ich głosy w krótkiej modlitwie. Poszli na wiec do starego kościoła, już narzeczonymi. Przemawiał tu Osinowski. Tłumaczył istotę konstytucji, charakteryzował obecne położenie kraju, warunki polityczne i konieczność żądania autonomii, oraz jej znaczenie